wtorek, 24 grudnia 2019

Mam kanał na Youtube'ie!

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

W listopadzie założyłam kanał "Słowa są ważne" na Youtube'ie. Ma on taką samą tematykę jak mój blog. Omawiam tam prawa zwierząt i weganizm przede wszystkim pod kątem krytycznego, sceptycznego myślenia i psychologii.

Na kanale są już trzy filmy - nadają się zarówno do oglądania jak i do słuchania.

W pierwszym odpowiadam na pytanie, kim byliby widzowie, gdyby rzeźnie miały ściany ze szkła. Jak można się domyślić, mam inne zdanie niż Paul McCartney. (link)

W drugim video zastanawiam się, czy dieta wegańska to dieta cud. Są to bardziej rozważania z zakresu krytycznego myślenia i kwestii stereotypów. Nie są to porady dietetyczne, do których kwalifikacji nie posiadam. (link)

W trzecim filmie opowiadam o pozytywnym myśleniu (tak, są z niego pożytki). Jest też o pożytecznym myśleniu negatywnym. Wszystko zaś w oparciu o psychologię społeczną i w nawiązaniu do przechodzenia na weganizm. (link)

Zapraszam!




środa, 4 grudnia 2019

Czy ten burger jest wegański? (Impossible)

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

12 listopada 2019 roku w 25 krajach Europy, w tym w Polsce, fastfoodowa sieć Burger King wprowadziła do jadłospisu danie „Rebel Whopper”, w którym wołowego burgera zastąpiono burgerem roślinnym. Od razu w dyskusjach internetowych pojawiło się pytanie, czy jest to produkt wegański. Wbrew pozorom, okazało się, że odpowiedź na to pytanie wymaga chyba więcej niż sprawdzenia składu samego burgera. 

Nowe danie jest wynikiem współpracy Burger Kinga z Impossible Foods, firmą, która opracowała nową formułę na roślinnego burgera mając na celu wprowadzenie alternatywy mięsa nieodróżnialnej pod względem smaku, tekstury i zapachu. Wszystko dzięki pozyskanemu z soi składnikowi o nazwie leghemoglobina, który jest odpowiednikiem hemoglobiny - zawierającego żelazo składnika krwi mającego odpowiadać za smak mięsa.

Reklamowany w Polsce jako „100% Whopper, 0% wołowiny” Rebel Whopper zaskoczył wegan dodatkiem zwykłego, niewegańskiego majonezu (który ostatecznie można odjąć) i zniechęcił przynajmniej część wegetarian i wegan faktem, że - choć roślinny - to burger ten jest grillowany tam, gdzie burgery mięsne. Burger King Polska potwierdził to na swoim fanpage’u na Facebooku. 

Pominę szczegóły gwałtownych pretensji i równie żywiołowych zachwytów, które pojawiły się na polskim Facebooku wraz z wejściem Rebel Whoppera do Burger Kinga w Polsce. Media społecznościowe mają to do siebie, że łatwo o grube emocje i dychotomiczne opinie. Nie będę także pisać choćby o kontrowersyjnych aspektach stołowania się w sieci, której głównym celem jest promocja jedzenia mięsa, bo mój i tak już długi wywód stałby się jeszcze dłuższy.

W tym wpisie, skupię się na problemie, który pojawił się zanim jeszcze roślinny burger opracowany przez Impossible Foods w Stanach trafił do dystrybucji, a przy okazji zrobię mały rzut oka na „czystość ideologiczną”, o której przy tej okazji postanowiono napomknąć.

Opracowany przez Impossible Foods roślinny burger pojawił się w sieci Burger King w Stanach Zjednoczonych pod nazwą Impossible Whopper na początku sierpnia 2019 roku. Jednak kontrowersję firma Impossible Foods wzbudziła  jeszcze zanim wprowadziła swojego burgera na amerykański rynek. Okazało się bowiem, że przetestowała swój roślinny produkt na zwierzętach. Impossible Foods została za to zaatakowana przez amerykańską organizację prozwierzęcą PETA. Znana ze skłonności do skandalizowania PETA, nie wdając się w zawiłości, które mogłyby osłabić atak, zarzuciła Impossible Foods, że ta ostatnia nonszalancko przeprowadziła na zwierzętach testy, które były nie tylko nieetyczne, ale też niepotrzebne a nawet niewymagane przez prawo. 

Fakty okazały się bardziej złożone, co zwolennicy Impossible Foods od razu wypunktowali PETA, i potraktowali to jako powód, by bronić producenta. Otóż okazało się, że dystrybucja produktów spożywczych zawierających nowe składniki (a takim jest leghemoglobina) wymaga zatwierdzenia wydanego przez amerykańską Agencję Żywności i Leków, FDA. Nie jest to specjalnie dziwne, że może istnieć taki wymóg. Oznaczenie GRAS (Generally recognized as safe) ma potwierdzać, że produkt jest bezpieczny do spożycia. Jednak żeby wydać GRAS, Agencja zwyczajowo oczekuje wykonania określonych testów na zwierzętach. Zwyczajowo, bo choć najwyraźniej nie ma takiego takiego przepisu, to w praktyce, bez testów na zwierzętach FDA zatwierdzenia GRAS nie wydaje. I to już jest bardziej zastanawiające. 

Z kolei duże sieci sprzedaży (sklepy, restauracje) w praktyce nie przyjmują produktów, które GRAS nie mają. Impossible Foods podjęła najpierw próbę zdobycia zatwierdzenia GRAS na podstawie testów innych niż zwierzęce, ale – jak się można było spodziewać - zatwierdzenia nie otrzymała. Impossible Foods stanęła więc przed pytaniem: nie testować i nie móc dystrybuować na dużą skalę, czy zrobić testy i otworzyć sobie drogę na szeroką dystrybucję. Jak już wiemy, firma wybrała to drugie. 

W związku z oskarżeniem wysuniętym przez PETA, założyciel Impossible Foods, Pat Brown, przedstawił publiczne świadczenie, w którym wyjaśnił zawiłości drogi do testów, które przedstawiłam powyżej i zakończył swój list następującymi słowami:

"Nikt nie jest bardziej oddany sprawie eliminacji eksploatacji zwierząt i nie pracuje ciężej w tym celu niż Impossible Foods. Uniknięcie dylematu [testować czy nie testować i wycofać się z produkcji – przyp.tłum.] nie wchodziło w grę. Dokonaliśmy wyboru, którego powinien dokonać każdy, komu naprawdę zależy na ograniczaniu cierpienia i eksploatacji zwierząt. Mamy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli stawać przed takim wyborem, ale wybór opcji, która realizuje większe dobro jest dla nas ważniejszy niż ideologiczna czystość."

Postanowiłam to skomentować, bo fragment ten, choć krótki, jest bardzo wymowny. Uważam za bardzo zarozumiałe, wręcz aroganckie,  twierdzenie, że jest się najbardziej oddanym sprawie (najlepszym z najlepszych), nawet jeśli jest to pewnego rodzaju figura retoryczna, która ma służyć podkreśleniu jak bardzo komuś zależy. 

Zarozumiała jest też pewność siebie, co do dokonanego wyboru (choć nie wątpię, że pomaga uniknąć wątpliwości i wyrzutów sumienia) i twierdzenie, że każdy na ich miejscu to właśnie powinien zrobić. A może są jednak inne możliwości (nie tylko ukryte w przyszłości ale dziejące się obecnie), na które zamyka się oczy, kiedy stawia się sprawę tak zero-jedynkowo, typując własną technologię do roli wybawiciela świata (czy gdzieś już tego nie słyszeliśmy?). 

Z kolei nadzieja Browna na brak konieczności takiego wyboru (czyli kolejnego testowania na zwierzętach) w przyszłości, nie wydaje się zbyt szczera, bo – jak wspomina w swoim video Unnatural Vegan – Impossible Foods w publicznej korespondencji z PETA napisała, że jeśli firma będzie opracowywać nowe składniki i ich dystrybucja na rynku będzie wymagać testów na zwierzętach, to są gotowi przeprowadzić kolejne testy, „aby uratować życie kolejnych milionów zwierząt dzikich i udomowionych”. 

Prawdopodobieństwo, że Impossible Burger będzie się dobrze sprzedawał nie jest równoznaczne z uratowaniem wielu zwierząt. Do takiego wyniku długa droga, a jeśli dojdzie do dużego (stopniowego lub gwałtownego) spadku spożycia mięsa, to najprawdopodobniej będzie to zależeć od wielu czynników. Co ciekawe (i chyba niezbyt odkrywcze), prawdopodobieństwo zmniejszenia konsumpcji mięsa (a więc popytu na rzeź zwierząt) zwiększyłby jakikolwiek wzrost spożycia warzyw i owoców. W końcu każdy ma tylko jeden żołądek i jeśli je więcej warzyw i owoców, to siłą rzeczy zje mniej mięsa. Do tego nie trzeba robić kolejnych testów na zwierzętach, opracowywać nowych technologii i szukać inwestorów. 

A propos pieniędzy, brakuje mi w tej opowieści o zbawiającej świat technologii przejrzystości co do finansowych zobowiązań wobec inwestorów. Spekuluję teraz, bo nie wiem jak było dokładnie, ale wyobrażam sobie, że Impossible Foods liczyła na (jakimś cudem) zdobycie zatwierdzenia od FDA za pomocą opracowanych przez siebie testów (nie na zwierzętach), a gdy to nie wyszło, firma mogła doświadczyć presji ze strony inwestorów, którzy powiedzieli, że przecież już tylko te 188 szczurów dzieli nas od wejścia na rynek i zarobienia pieniędzy, więc „zróbcie co trzeba” i po kłopocie.


W obronie decyzji o testach na zwierzętach zwolennicy Impossible Foods przytaczali parę argumentów, które – szczerze przyznam – mnie nie przekonały:

a) Jeden z argumentów (w zasadzie przedstawiany przez Impossible Foods) brzmi: skoro uratujemy miliony zwierząt to sprawienie cierpienia i zabicie 188 zwierząt jest usprawiedliwione. Po pierwsze, jak napisałam już wyżej związek przyczynowo skutkowy nie jest wcale taki jednoznaczny. Można mieć nadzieję, przypuszczać, stworzyć hipotezę, ale nie dowodzić, że wynalazek będzie mieć określony skutek. Powiedziałabym raczej, że wysunięcie tego utylitarystycznego argumentu świadczy przede wszystkim o arogancji wynalazcy, który uważa, że jego wynalazek zmieni bieg historii. 

Czy większość osób jedzących mięso tylko czeka na dobrą imitację mięsa, by przestać jeść mięso? Dlaczego mamy uważać, że przyklaskiwanie egocentryz4mowi (tak, twoje kubki smakowe są najważniejsze!) sprowokuje mimowolne zaangażowanie społeczne (no dobra, będę jadł tę waszą alternatywę) zamiast tylko wspierać kapryśność (wczoraj mi smakowała ta wasza alternatywa, ale dziś chcę prawdziwej wołowinki i mam was w nosie)? Czy nie jest to utrwalanie szkodliwego stereotypu, że mięso jest głównym nośnikiem białka i smaku? Czy nie jest to błędne sugerowanie (po raz enty), że wegańskie jedzenie wymaga jakichś super zdolności, żeby smakowało? Czy nie jest to znane skądinąd twierdzenie, że mięso to jakiś wysublimowany smak, którego brak rujnuje całą kuchnię i którego nieobecność może pasować tylko jakimś niedorobionym smakowo wege ludkom? (zajrzyjcie do mojej recenzji wywiadu z pewnym myśliwym, który sugeruje właśnie coś w ten deseń – link na dole).

Podsuwanie wynalazków technologicznych może być ważnym elementem układanki przyszłości,ale niekoniecznie najważniejszym i jedynym. Powinniśmy się spodziewać, że twórcy nowych technologii będą na nich skupieni i mogą przeceniać ich wartość tak jak człowiek z młotkiem może przeceniać wartość wbijania gwoździ w robieniu wystroju mieszkania. Może jednak warto przyglądać się temu młotkowi z dystansem, niekoniecznie wierząc w marketingowe hasła.

I kolejne pytanie, które nasuwa się przy tym argumencie: dlaczego tak łatwo mielibyśmy zaakceptować, że ktoś proponuje (znowu), że do celu można dążyć (dosłownie) po trupach? I to do jakiego celu – rzekomo ostatecznym celem jest ratowanie zwierząt! 

Wszyscy wychowani w szowinizmie gatunkowym, nawet jeśli mu się sprzeciwiamy, pozostajemy pod jego wpływem, szczególnie wobec niektórych gatunków zwierząt. Myślę, że argument z poświęcenia jednych na rzecz innych forsowany jest z tym większą łatwością, że testy wykonano na mało lubianych i niekochanych zwierzętach, jakimi są szczury i myszy. Mając świadomość z naszego uprzedzenia, które ułatwia brak empatii wobec tych zwierząt, skorzystajmy z innego przykładu. Jakie byłoby nasze zdanie, gdyby te eksperymenty przeprowadzono na ulubionym gatunku, w jego najbardziej chwytającej za serce odsłonie: na psach rasy beagle. Wszyscy mamy do nich automatycznie większą empatię niż do szczurów. Wyobraźmy więc sobie 188 beagle’i, którym najpierw zadaje się cierpienie, a potem zabija, żeby przetestować kolejne smaczne jedzenie dla ludzi, którzy smaczne, roślinne jedzenie mają na wyciągnięcie ręki (swoją drogą Burger King miał już warzywne burgery od 2002 roku). 

(b) Drugi argument: bierzemy leki testowane na zwierzętach, więc dopuszczamy testy w celu osiągnięcia jakiegoś dobra. Owszem, ale nie porównywałabym ratowania zdrowia i życia w sytuacji braku alternatywy do zaspokajania kubków smakowych w sytuacji dostępu do żywności roślinnej. 

(c) Ostatni z omawianym przeze mnie argumentów: kastrujemy zwierzęta dla ograniczenia bezdomności i jako że jest to zabieg obarczony pewnym (bardzo niskim) ryzykiem śmiertelności, to poświęcamy niewielką liczbę zwierząt na rzecz większej całości. Znowu, nie mamy specjalnie alternatywy (na tym polega między innymi problem z udomowieniem zwierząt, że generuje bezdomność wielu zwierząt i kastracja jest jednym ze sposobów ograniczania tego poważnego problemu). W przypadku Impossible Burgera istniejących alternatyw jest aż nadto. Z kolei ryzyko śmierci w wyniku kastracji jest bardzo niskie, więc nie można go nijak porównać do eksperymentów na zwierzętach, w których zabicie nie jest skutkiem ubocznym, lecz częścią planu. 

Wracając jeszcze do oświadczenia Pata Browna, bardzo słabe to, że założyciel Impossible Foods „czystością ideologiczną” nazywa de facto sprzeciw wobec skrzywdzenia i zabicia blisko 200 zwierząt. Powtórzę co pisałam powyżej, gdyby testy odbyły się na blisko 200 psach rasy beagle, to podejrzewam, że sprzeciw wyraziliby już nie tylko (niektórzy) weganie czy wegetarianie, ale także tradycyjni konsumenci wołowiny, którzy konsumpcję tę regularnie łączą z dużą sympatią dla zwierząt domowych. Kto kupiłby wtedy Impossible Burgera? Kto klepałby Pata Browna po plecach mówiąc, że to doskonały wybór i że dobrze, że nie dał się ponieść „czystości ideologicznej”?

A swoją drogą czym może być czystość ideologiczna? Myślę, że może być  na przykład utożsamieniem własnych preferencji estetycznych (co mnie pociąga o co odrzucam ze wstrętem) z przekonaniami etycznymi (co jest dobre a co złe). Na przykład jeśli odrzuca mnie myśl o zjedzeniu burgera roślinnego, którego ktoś upiekł na tym samym grillu, co wcześniej burgera mięsnego i uważam w związku z pojawiającym się uczuciem wstrętu, że takie działanie byłoby nieetyczne. 

Niewątpliwie, wszyscy mamy prawo do preferencji estetycznych i nie zamierzam się z tego wyśmiewać. Sama też mam wiele takich preferencji i chciałabym w miarę możliwości je realizować bez ironicznych uśmieszków czy zjadliwych uwag kierowanych pod moim adresem. Przyznam, że nie miałabym ochoty jeść burgerów roślinnych smażonych czy grillowanych na tym samym grillu co mięsne. Nie miałabym ochoty jeść hotdogów ze stacji benzynowej z podobnego względu. 

Natomiast warto zdać sobie sprawę, że czasem nasz wstręt jest przede wszystkim preferencją estetyczną, a nie postawą etyczną: podgrzanie mojej roślinnej potrawy na tym samym talerzu, gdzie wcześniej leżał kotlet schabowy może być dla mnie równocześnie bardzo nieestetyczne i  całkowicie etyczne i nie ma w tym sprzeczności. To działa też w drugą stronę. Jeśli wstręt uważamy za papierek lakmusowy tego, czy coś jest etyczne, możemy dojść do wniosku, że jeśli coś nie wzbudza naszego wstrętu, a nawet powoduje w nas efekt lecącej ślinki (np. ładnie pachnący kurczak z rożna, czy pyszny ser żółty) to jest to etyczne. Niestety, samo odczuwanie wstrętu lub jego brak nie jest dobrym przewodnikiem w rozpoznawaniu czy coś jest (etycznie) dobre czy złe.

Podsumowując, choć technicznie wegański (składający się z produktów roślinnych), Impossible Burger wzbudza jednak mój sprzeciw, bo specjalnie dla dystrybucji tego, bądź co bądź kolejnego, roślinnego burgera, przeprowadzono testy na 188 zwierzętach, które następnie zabito. Firma twierdzi, że uratuje swoim produktem miliony zwierząt. Uważałabym jednak na arogancję, „syndrom wybawiciela” i presję czasu wywieraną przez producenta (czy na zmianę przepisów nie mógł zaczekać świat, czy raczej inwestorzy, którym nie podobała się myśl o czekaniu na szeroką dystrybucję w swoim kraju), a także sytuację, w której ten sam człowiek (tu założyciel firmy) mówi, że chce ratować zwierzęta, a następnie zabiera się do zabicia 188 zwierząt i wątpliwości w tym zakresie nazywa czystością ideologiczną. Na pytanie, czy jeść takie produkty, każdy oczywiście musi odpowiedzieć sobie sam.

Czytaj/oglądaj dalej:
  • Oświadczenie Pata Browna, założyciela Impossible Foods, z 2017 roku (LINK)
  • Video, w którym Unnatural Vegan omawia sprawę oskarżenia Impossible Foods przez PETA, analizuje szczegółowo odpowiedzi Impossible Foods i przytacza wypowiedź o ewentualnych testach na zwierzętach dotyczących kolejnych produktów (ale wyciąga odmienne wnioski od moich nt postępowania Impossible Foods) (PETA Slams the Impossible Burger (PETA is Garbage Part 500 - LINK)
  • Wywiad z dyrektorem zoo i myśliwym, który opowiada o niewyrobionych smakowo wegetarianach i weganach (to jego opinia, nie moja) i przy okazji daje nam chyba do zrozumienia, że zabijanie zwierząt może być fajne. (LINK)
  • wypowiedzi zwolenników Impossible Foods, którzy uważają, że testy na zwierzętach były usprawiedliwione. (LINK1, LINK2)



niedziela, 17 listopada 2019

Czy wszystkie feministki powinny być wegankami?

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Posłanka do Parlamentu Europejskiego, feministka i weganka Sylwia Spurek napisała ostatnio na Twitterze: 


Będąc polityczką, Sylwia Spurek otwarcie mówi o swoim weganizmie. Nie określa go mianem prywatnego wyboru czy kulinarnej preferencji, ale jasno stwierdza, że weganizm to postulat etyczny, ekologiczny i społeczny. Bardzo ją za to cenię. Podkreślam to, bo nie chciałabym ani przez chwilę stać się paliwem do krytyki, jaka spada na Sylwię Spurek właśnie za to, że „śmie” określać weganizm jako część społecznej odpowiedzialności we współczesnym świecie.

Jednak postulat weganizmu nie zawsze jest formułowany w udany sposób, czego przykładem jest – moim zdaniem - powyższy tweet. Sylwia Spurek łącząc weganizm z feminizmem, wyraziła się tak kategorycznie, jakby opisywała fakt dokonany (a tak nie jest) lub wydawała rozkaz (w rzeczywistości można raczej wystosować apel). Wyszło trochę tak, jakby Spurek zdyskwalifikowała większość kobiet, które identyfikują się jako feministki, mówiąc im, że nie są prawdziwymi feministkami, jeśli nie są równocześnie wegankami. 

Choć rozumiem szerszą perspektywę, w której dostrzega się, że przemoc i dyskryminacja to działania wymierzone zarówno w ludzi jak i w zwierzęta, i gdzie sprawiedliwość społeczna powinna dotyczyć  zatem tak ludzi jak i zwierząt, to myślę, że podszyte rewolucyjnym zapałem hasło z tweeta Spurek jest albo niefortunnym skrótem myślowym, albo po prostu falstartem. 

Sądzę, że warto stale poddawać refleksji sposób, w jaki mówimy o weganizmie, by zachowując otwartość, konsekwencję i bezkompromisowość, unikać niepotrzebnej brawury i brać pod uwagę istniejący kontekst społeczny, w którym – na dzień dzisiejszy – obrona praw człowieka (w tym feminizm) napotyka wiele trudności, a prawa zwierząt to projekt w powijakach, nawet w środowisku prozwierzęcym.



Żyjemy w społeczeństwie (i świecie), które prawa człowieka wciąż uznaje wybiórczo lub tylko teoretycznie. Organizacje działające w zakresie praw człowieka i przeciw dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy orientację seksualną (a więc cechy, których ludzie sobie nie wybierają) mają pełne ręce roboty zarówno w zakresie obrony praw zapisanych w konwencjach i przepisach jak i w walce o uchwalanie przepisów, których brakuje, by prawa człowieka mogły być realizowane. Mamy więc problemy wewnątrzgatunkowe - rozgrywające się między ludźmi. Aktywiści i aktywistki zaangażowane w obronę praw człowieka (w tym praw kobiet) są obciążeni zarówno obcowaniem z cudzym cierpieniem jak i agresją kierowaną pod ich adresem ze strony ludzi, którym prawa kobiet czy mniejszości są „nie po drodze”. Często nie starcza już sił i czasu, by wyjść poza konwencjonalny stosunek do zwierząt, przejęty w wychowaniu, który ogranicza się do zauważania i czasem sympatii wobec zwierząt domowych. Do tego wszystkiego, społeczny „porządek” w codziennych sytuacjach jako domyślne podsuwa wybory niewegańskie, najczęściej w zakresie jedzenia, siłą rzeczy rzadziej w kwestii odzieży. 

Prawa zwierząt, a więc weganizm to kwestia stosunkowo świeża, zdecydowanie świeższa niż prawa człowieka, bo to właśnie na prawach człowieka filozofowie bazują filozofię praw zwierząt. W Europie, pierwsze stowarzyszenie wegańskie powstało w 1944 roku, pierwsza głośna książka krytykująca szowinizm gatunkowy, choć niemająca nic wspólnego z prawami zwierząt, została wydana w latach 70. („Wyzwolenie zwierząt” Petera Singera) zaś pierwsza teoria praw zwierząt (Toma Regana) została opracowana w latach 80. XX wieku i wcale nie stała się popularna. Dobrze brzmiące hasło „prawa zwierząt” zostało podchwycone i jest chętnie używane, ale nie po to, by promować weganizm (czyli koniec eksploatacji zwierząt), lecz by zmieniać przepisy dobrostanowe na fermach i w laboratoriach lub by walczyć o prawa zwierząt domowych.

Tak, olbrzymia część ruchu prozwierzęcego to ruch tylko na rzecz praw zwierząt domowych. Chodzi o przeciwdziałanie bezdomności, lepszą organizację schronisk i adopcji, karanie sprawców zaniedbań i okrucieństwa. Czasem o eliminację niektórych praktyk hodowlanych, takich jak obcinanie uszu czy ogonów psom. Jeśli mówi się o zwierzętach innych niż domowe to głównie o reformie przepisów dotyczących ich eksploatacji i zabijania. Dlaczego? Bo większość ludzi zajmujących się zwierzętami domowymi, korzysta z eksploatacji i zabijania tych innych zwierząt – jedzą mięso, nabiał i jaja, noszą skórzaną i wełnianą odzież (futra rzadziej, choć też pewnie się zdarza). Jest to oczywiście wynik wychowania, a nie sadystycznych skłonności. Problem polega jednak na tym, że najwyraźniej nie poddają tego etycznej refleksji, choć regularnie mówią o „prawach zwierząt”. 

Według niektórych organizacji prozwierzęcych weganizm to jedna z opcji na liście „co możesz zrobić”. Można wybrać ją, albo coś innego. Z kolei weganizm jako etyczne minimum w stosunku do zwierząt, taka deklaracja nieagresji, zasada „po pierwsze nie krzywdź”, jest postulowany przez nieliczne organizacje. Co więcej, nie dostrzegam ze strony wegańskich aktywistów, sensownej presji (i nie chodzi mi o ordynarne zachowanie) na prominentne postaci tego ruchu, które z jednej strony mówią dużo o empatii i prawach zwierząt (przez mikrofon na demonstracjach), a z drugiej nie dość, że nie są weganami, to jeszcze kpią z weganizmu. Innymi słowy, sam ruch prozwierzęcy, który z założenia przekracza barierę gatunkową, robi to bardzo wybiórczo lub niepewnie. 

Niestety, nie ma żadnej gwarancji, że ludzie, którzy w swoich wysiłkach przekroczyli barierę gatunkową i zajęli się a to zwierzętami domowymi, a to wszystkimi zwierzętami (weganie), mają uporządkowaną kwestię praw człowieka. Nie policzę ile razy zetknęłam się z użyciem seksizmu czy rasizmu w działaniach prozwierzęcych (albo na zasadzie „cel uświęca środki” albo po prostu dlatego, że ludzie ci są seksistami, rasistami czy homofobami i cel obrony zwierząt świetnie się nadaje do publicznego, a zarazem "zamaskowanego" wyrażania swoich uprzedzeń). 

Mamy więc spory bałagan i dużo rzeczy do uporządkowania. Na moje oko, bardziej logiczna kolejność działań byłaby zatem taka: ruch prozwierzęcy rozwiązuje problemy w swoich szeregach związane z brakiem respektowania praw człowieka i praw niektórych zwierząt. Tym samym poszerza się grupa ludzi szanujących prawa człowieka i prawa zwierząt. I ta większa, bardziej spójna, grupa postuluje szersze spojrzenie zarówno na opresję, która przekracza granice gatunkowe i sprawiedliwość społeczną, która powinna te gatunkowe granice przekraczać. 

W ruchu prozwierzęcym wielotorowe podejście jest reprezentowane (wciąż wąsko) przez tzw. prointersekcjonalne podejście do weganizmu (o czym w innym wpisie). Wśród feministek, to podejście też istnieje, choć oczywiście nie jest powszechne. Współczesnym przykładem jest amerykańska feministka i weganka Carol J. Adams i jej koncepcja przenikania się seksizmu i szowinizmu gatunkowego (The Sexual Politics of Meat).

Nie ma więc niczego dziwnego w łączeniu tematu feminizmu i weganizmu. Zasadna jest nadzieja, że ludzie dostrzegający dyskryminację i opresję wobec grupy ludzi, zechcą zwrócić uwagę na dyskryminację i opresję wobec innej grupy, nawet jeśli tą grupą nie są ludzie. Potrzeba jednak szerszej, zapraszającej perspektywy, której siłą rzeczy brakuje kategorycznym hasłom. Lepiej uważać, by zamiast zachęty nie powodowały zniechęcenia.

Czytaj dalej:
  • Wpis na blogu na podobny temat + więcej o Carol J. Adams (LINK)
  • Tweet (LINK)




sobota, 26 października 2019

Gdyby rzeźnie miały szklane ściany, kim byliby widzowie?

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

„Gdyby rzeźnie miały ściany ze szkła, wszyscy bylibyśmy wegetarianami” Tak miał powiedzieć dawno temu wieloletni wegetarianin, słynny Paul McCartney. Stwierdzenie to znaczy mniej więcej tyle, że poznanie prawdy automatycznie pociąga za sobą zmianę zachowania. Czy aby na pewno? Zawsze kusi mnie, by rozebrać okrągłą frazę na części pierwsze. Mam więc i tutaj parę pytań. 

Po pierwsze, czy rzeźnie nie mają przypadkiem szklanych ścian już od dość dawna? Transparentność tej ponurej instytucji zapewniają przecież liczne filmiki łatwo dostępne na internecie, nakręcone w różnych krajach, stare i nowe, i ciągle powstające. Są też dostępne na ulicy, pokazywane przez aktywistów. Być może niektóre materiały są zmanipulowane, ale przecież jest ich tak wiele, że razem dają przynajmniej ogólne pojęcie jak wygląda zabijanie zwierząt. Można natknąć się na sceny z rzeźni także w pełnometrażowych, nieanonimowych filmach, dzięki czemu wiarygodność utrwalonych okropności wzrasta. Są też śledztwa prowadzone przez różne organizacje, które podpisują się pod udostępnionymi materiałami i wytaczają sprawy właścicielom konkretnych ubojni o łamanie przepisów dotyczących sposobu zabijania. Można też sięgnąć do raportów Najwyższej Izby Kontroli z kontroli ubojni. Jest więc sporo łatwo dostępnych źródeł, z których dowiemy się JAK to się odbywa. Żeby wiedzieć O SAMYM FAKCIE ZABIJANIA nikt oczywiście nie musi oglądać filmów ani czytać raportów. 

Po drugie, dlaczego dzięki szklanym ścianom rzeźni ludzie mieliby stać się wegetarianami? Mam przynajmniej dwie lepsze odpowiedzi, w zależności od tego, jaki aspekt rzeźni wzbudza nasz sprzeciw. 

Jeśli samo zabijanie nie robi na nas wrażenia, a opór wzbudził tylko sposób w jaki to się odbywa, moglibyśmy poprzeć „dobrą zmianę” w rzeźni. Podpisywalibyśmy różne petycje: za ukaraniem łamiących prawo pracowników ubojni; za zainstalowaniem CCTV we wszystkich rzeźniach; za zmianą sposobu zabijania np. z rażenia prądem na trucie dwutlenkiem węgla i za zakazem uboju rytualnego.  

Jeśli zaś szklane ściany pomogły nam dostrzec ubojnię jako taką (która wcześniej leżała poza sferą naszych zainteresowań) i jej związek z zabijaniem zwierząt, z którym w głębi serca nigdy się nie zgadzaliśmy (ale jakoś nie kojarzyliśmy faktów), to moglibyśmy stać się weganami. Widzielibyśmy bowiem, że trafiają tam nie tylko świnie i duże kurczaki, ale także krowy z dużymi wymionami i chude kury. Innymi słowy, po opadnięciu kurtyny zobaczylibyśmy, że do rzeźni jadą nie tylko transporty zwierząt hodowanych na mięso ale także tych, które hodowano dla mleka i jaj, lecz odesłano do rzeźni, gdy stały się niedochodowe. Przy  okazji rodzi się pytanie: dlaczego McCartney został wegetarianinem? 

Swoją drogą, logiczne byłoby, gdyby zwolennicy „dobrej zmiany” powstrzymali się od jedzenia mięsa, nabiału i jaj do momentu wywalczenia i wdrożenia reform, które ich zdaniem sprawią, że widok za szklanymi ścianami będzie do zaakceptowania. Jeśli zaś chodzi o przeciwnych zabijaniu zwierząt wegan, znam wielu, którzy wierzą, że reformy lub kontrole mogą coś zmienić, więc angażują się w ich realizację (ja tej wiary nie podzielam). 



Po trzecie, dlaczego mielibyśmy uważać, że poznanie prawdy wystarczy, żeby się zmienić? Prawda jest owszem rzeczą bardzo ważną, w zasadzie elementem niezbędnym do stania nogami twardo na ziemi. Jej antytezą jest często świat reklamy, gdzie zwierzęta radośnie oddają swoje ciała na mięso a szczęśliwe krowy dają nam mleko. Prawda jest niezbędna do podejmowania świadomych decyzji: musimy na przykład wiedzieć, czy rzeczywiście można bez uszczerbku na zdrowiu przejść na dietę roślinną (tak, jest to możliwe). Ale prawda nie wystarczy w obliczu potężnych sił jakie działają na nasz umysł zarówno od wewnątrz jak i od zewnątrz. Mam na myśli szczególnie dysonans poznawczy i konformizm, o których przystępnie piszą autorzy podręcznika „Psychologia społeczna” Elliot Aronson, Timothy D. Wilson i Robin M. Akert. 

Kluczowa w psychologii społecznej teoria dysonansu poznawczego opracowana przez Leona Festingera mówi, że lubimy, kiedy nasze poglądy i zachowanie są spójne, bo mamy wówczas pozytywny obraz własnej osoby, zaś kiedy zachowujemy się niezgodnie z naszymi poglądami odczuwamy dyskomfort (dysonans poznawczy) i cierpi na tym pozytywny obraz samego siebie. Podejmujemy wtedy działania, żeby zredukować ten nieprzyjemny dysonans. Możemy to zrobić na parę sposobów: (1) zmieniamy zachowanie, aby zgadzało się z poglądami, (2) usprawiedliwiamy zachowanie zmieniając w jakimś stopniu poglądy, (3) próbujemy usprawiedliwić zachowanie wymyślając nowe uzasadnienia. 

Dobrym przykładem jest palenie papierosów. Jeśli palę papierosy, uważam się za osobę rozsądną i zostałam skonfrontowana z informacją Ministerstwa Zdrowia, że palenie jest szkodliwe, zaczynam odczuwać dyskomfort, bo przecież fakt, że palę źle świadczy o poziomie mojego rozsądku. Zatem, by zredukować dysonans poznawczy, mogę (1) przestać palić, by móc nadal uważać, że postępuję rozsądnie, (2) podważyć posiadane informacje poprzez przywołanie przykładów osób, które paliły całe życie i nie zachorowały na raka płuc, (3) dodać zalety, które przewyższają ewentualne wady palenia, np. że jest przyjemne, relaksujące i służy umacnianiu relacji towarzyskich i pracowniczych. Jak widać, (niestety) nie muszę rzucić palenia, żeby nadal uważać się za osobę postępującą rozsądnie. 

Podobnie jest z jedzeniem mięsa, nabiału i jaj i uważaniem się za osobę kochającą/szanującą zwierzęta. Jest tak tym bardziej, że wokół jest wiele podobnych osób, które pomagają nam w realizowaniu punktów 2 i 3 (usprawiedliwianiu zachowania) i w zasadzie zniechęcają nas do brania pod uwagę punktu (1), czyli zmiany zachowania. Ale tu już dochodzę do następnej kwestii – konformizmu.

Konformizm, jak wyjaśniają autorzy podręcznika Psychologia społeczna, oznacza podporządkowanie się informacyjnemu lub normatywnemu wpływowi społecznemu. W pierwszym przypadku innych ludzi traktujemy jako źródło informacji w sytuacji dla nas niejasnej lub kryzysowej. To jak zachowują się inni staje się dla nas wskazówką jak mamy się zachować. Na przykład gdy w restauracji wszyscy jedzą nowe dla nas danie rękami, my również zabieramy się za nie bez sztućców. Gdy w budynku rozlega się alarm i wszyscy kierują się do korytarza na prawo, my nie zastanawiając się wiele biegniemy za nimi. Informacyjny wpływ społeczny może być przydatny, choć nie mamy gwarancji, że ludzie, których naśladujemy wiedzą więcej od nas. 

W drugim przypadku, innych ludzi traktujemy jako źródło norm i podporządkowujemy się tym normom, kiedy chcemy być akceptowani i lubiani i nie chcemy zostać wyśmiani czy wykluczeni. Publicznie zgadzamy się z tymi normami. Co ciekawe, i niepokojące, ludzie mają skłonność do takiego publicznego konformizmu nawet, kiedy grupa, do której się dostosowują wcale nie jest dla nich szczególnie ważna, i nawet gdy prywatnie nie akceptują danej opinii czy zachowania. Obawa przed byciem odmieńcem, narażeniem się na śmieszność okazuje się bardzo silnym motywatorem.

Skoro tak powszechny jest konformizm (dostosowanie się do większości) i redukcja dysonansu poznawczego (raczej zmiana poglądów niż zachowania), nie powinno dziwić, że w społeczeństwie, gdzie grubo ponad 90 procent społeczeństwa je mięso, nabiał i jaja (a więc produkty ściśle związane z funkcjonowaniem rzeźni) najbardziej prawdopodobnym zachowaniem jest … robienie tego, co większość. Nie z powodu okrucieństwa, sadyzmu, ale raczej z obawy przed ośmieszeniem, z niechęci do odstawania od grupy. Myślę też, że z obojętności, która nie wynika z braku empatii, lecz z faktu, że w temat szacunku i miłości do zwierząt jest społecznie ograniczony do zwierząt domowych i nie jest poruszany w kontekście zwierząt wykorzystywanych do produkcji mięsa, mleka, jaj czy skóry. Zatem jedzenie kotletów, jajecznicy i sera czy noszenie skórzanych butów po prostu nie kojarzy się ze stosunkiem do zwierząt, a nawet w ogóle ze zwierzętami.

Właśnie z powodu skłonności ludzi do konformizmu i w związku z teorią dysonansu poznawczego, hasło McCartneya wydaje się mało prawdopodobne. Hasło to jest też moim zdaniem nielogiczne, bo McCartney wybiera wegetarianizm, choć odpowiedni (w zależności od poglądów) byłby weganizm lub poparcie reformy metod zabijania. Takie hasła są nierealistyczne, dają złudną nadzieję i powodują dużo rozczarowania i żalu u wielu wegetarian i wegan, którzy nie mogą się pogodzić z faktem, że pokazanie prawdy nie spowodowało szybkiej zmiany u krewnych, przyjaciół i znajomych. Zresztą, kto nie żywił nigdy takiej nadziei? Równocześnie muszę zauważyć, że w zasadzie wegetarianie mogliby w pierwszym rzędzie być rozczarowani sami sobą - w końcu nie przestali jeść nabiału i jaj, choć poznali przykrą prawdę, że do rzeźni trafiają też krowy mleczne i kury nioski. Skoro jednak redukcja dysonansu poznawczego dotyka wszystkich, mogła dotknąć także wegetarian.

Podsumowując, nie ma nic zaskakującego w tym, że ludzie jedzący mięso dalej jedzą mięso i wegetarianie dalej jedzą nabiał i jaja. Znacznie bardziej interesujące są momenty przełomów, zmiany, w tym zmiany utrzymujące się nawet w obliczu trudności. Psycholodzy społeczni zastanawiają się nad tym, jak to się dzieje, że jednak dajemy radę uczyć się na błędach, pokonywać słabości, przełamywać silną przecież tendencję do samousprawiedliwień, krytycznie analizować swoje zachowanie, pokonywać lęk przed ośmieszeniem i wyciągać praktyczne wnioski. Badając konformizm i posłuszeństwo, psycholodzy zastanawiają się też nad warunkami, w których rosną szanse na przełamanie niekorzystnego naśladownictwa czy podporządkowania się. W tym więc kierunku powinny zmierzać zainteresowania tych, którzy chcą działać w zakresie zmiany osobistej lub społecznej, bo zaprzeczanie lub dziwienie się powszechnym zjawiskom czy rozczarowanie nimi jest chyba stratą czasu.

Czytaj dalej:
  • Stanowisko Academy of Nutrition and Dietetics nt diet wegetariańskich (w tym diety wegańskiej) (LINK)
  • Parę praktycznych porad jak szybko gotować roślinne posiłki - blog dietetyczki Iwony Kibil (LINK)
  • Psychologia społeczna, nowe wydanie rozszerzone i zaktualizowane, Elliot Aronson, Timothy D.Wilson, Robin M. Akert (LINK






sobota, 12 października 2019

O szkodliwym micie mięsożerstwa

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Wkurza mnie mit mięsożernego społeczeństwa i mięsożernej ludzkości. Opartej na mięsie prehistorii, historii i współczesności. I nie, nie zamierzam tego mitu zwalczać przeciwstawnym mitem o roślinożerności. Interesuje mnie za to szkodliwość mitu mięsożerności i korzyści płynące z innych cech naszego gatunku: zdolności do refleksji etycznej, empatii i elastyczności.

Pewne jest to, że jako gatunek jesteśmy wszystkożerni, a więc elastyczni, co mogło się przyczynić do naszej zdolności adaptacyjnej do różnych warunków życia, w których musieliśmy sobie radzić z dostępnością różnego rodzaju pokarmu – raz mięsnego, raz roślinnego, innym razem mieszanego. Ta elastyczność może przydać się i dziś, w obliczu współczesnych wyzwań.

Jeśli chodzi o wpływ odżywiania na zdrowie, konsensus naukowy jest dziś taki, że dieta powinna być oparta na warzywach, owocach i zbożach. Oparta, czyli większość, niekoniecznie 100 procent, diety powinny stanowić rośliny. Innymi słowy konsensus dietetyczny akcentuje rośliny i nie wyklucza produktów pochodzenia zwierzęcego, ale zachęca do ograniczenia tych ostatnich.

Odnośnie diety stuprocentowo roślinnej, to również mamy konsensus dietetyczny, który mówi, że taka dieta prawidłowo ułożona jest odpowiednia na każdym etapie życia. Zatem mogą ją stosować kobiety w ciąży, kobiety karmiące piersią, dzieci od momentu wprowadzania pokarmów innych niż mleko matki lub karmione roślinnym zastępnikiem mleka matki, nastolatki, dorośli i osoby starsze. Czy oznacza to, że dieta roślinna jest najlepsza z możliwych? Nie, oznacza to tyle, że dieta roślinna jest ok. Dlaczego podkreśla się, że dieta ma być odpowiednio ułożona? Każda dieta powinna być oczywiście odpowiednio ułożona, ale z dietami 100% roślinnymi mamy niewiele doświadczenia, więc prawdopodobnie dlatego podkreśla się ich układanie, i słusznie, bo na przykład brak wiedzy o suplementacji B12 czy o sposobie na odpowiednią podaż białka mogą odbić się na zdrowiu.

W dzisiejszych czasach, diety nie rozpatruje się już tylko w kontekście zdrowia indywidualnych osób, ale także w kontekście wpływu, jaki na środowisko ma produkcja, która daną dietę zapewnia dla całych populacji. I tutaj też mamy raporty, takie jak „Livestock’s Long Shadow” (FAO 2006) czy Assessing the Environmental Impacts of Consumption and Production: Priority Products and Materials (UNEP 2010), które wskazują, że produkcja zwierzęca (konglomerat produkcji paszy dla zwierząt + produkcji mleka, mięsa i jaj z/od zwierząt) jest bardzo obciążający dla środowiska zarówno pod względem wykorzystania zasobów (ziemia, woda, paliwa kopalne) jak i zanieczyszczenia środowiska a także wpływu na ocieplenie klimatu. 

Kiedy myślimy o oszczędzaniu wody, najczęściej zamykamy wodę w kranie myjąc zęby, bo wodę tę widzimy. Nie widzimy za to ile wody wykorzystać trzeba do produkcji mięsa, mleka czy jaj, a jest jej całkiem sporo. Kiedy myślimy o gazach cieplarnianych, dwutlenek węgla przychodzi na myśl jako pierwszy. Trzeba pamiętać także o metanie, który jest związany z hodowlą bydła. Dieta uwzględniająca produkty odzwierzęce, szczególnie taka, w której tych produktów jest sporo (jak w diecie krajów uprzemysłowionych) będzie zatem dietą niekorzystną dla środowiska, a więc pośrednio dla nas samych. Dieta oparta na roślinach będzie dla środowiska, a więc i dla nas, zdecydowanie lepsza.

W dzisiejszych czasach mówi się też coraz więcej o cierpieniu zwierząt – tych wykorzystywanych i zabijanych dla diety: na mięso i w związku z produkcją mleka i jaj. Dyskusja dotyczy najczęściej regulacji przepisów, które wskazują jak zwierzęta te mają być wykorzystywane i zabijane. W zasadzie nigdy nie mówi się, że wdrożenie dobrych, a nawet znośnych, warunków hodowli, transportu i zabijania jest praktycznie niewykonalne. Masowość produkcji, niski status zwierząt (jako surowca i maszyn do produkcji surowca), a także odosobnienie zwierząt, które żyją i umierają sam na sam z hodowcą, kierowcą ciężarówki i rzeźnikiem skutecznie uniemożliwia realizację tego „dobrostanu”. 

Jeszcze mniej chętnie łączy się dwa tematy: wykorzystywanie/zabijanie zwierząt i fakt, że dieta roślinna jest odpowiednia dla ludzi. Nie łączy się tych tematów, bo wniosek byłby prosty: trzeba by zakwestionować cierpienie i zabijanie zwierząt nie w ramach określonej produkcji mięsa, mleka i jaj, ale w ramach takiej produkcji w ogóle. Konsumenci mięsa, mleka i jaj zazwyczaj nie są konfrontowani z taką refleksją i mogą przeżyć większość życia nie zastanawiając się nad tym w ogóle. Tak jest skonstruowane życie w społeczeństwie, które zabijanie (pewnych) zwierząt uznało za normę. Ci, którzy w końcu zastanowią się nad losem tych zwierząt często żyją dalej bez zmiany, żywiąc się (od czasu do czasu) jakąś formą racjonalizacji swojej postawy. Wciąż niewielki odsetek takich osób (z mniejszym lub większym entuzjazmem) wybiera weganizm.

I tu wkracza mit mięsożerności, propagowany na wiele sposobów, zarówno w sposób bezpośredni, często agresywny, szczególnie w reklamie, jak i pośredni, poprzez ustawienie mięsa i innych produktów odzwierzęcych jako opcji domyślnej i podstawowej, której nie trzeba wybierać, bo ona po prostu jest dostępna w pierwszej kolejności. Mit szkodliwy, bo utwierdzający nas w przekonaniu, że mięso było i jest podstawą kuchni i prowadzący do przekonania, że tak trzeba i do roszczeniowej postawy, że tak ma pozostać. Mit, dzięki któremu nie przyglądamy się jak sprawa się ma na świecie dziś i jak krótką tradycją jest codzienne  jedzenie mięsa i wędlin. Mit, który przeszkadza nam w dostrzeżeniu faktu, że to elastyczność jest naszą podstawową cechą, i że dziś możemy ją wykorzystać dla siebie, środowiska i przeciwko dręczeniu zwierząt.  

W Polsce mit mięsożerności można chyba łączyć z naszą narodową skłonnością do pochodzenia od szlachty. Wszyscy zdają się pochodzić od tej właśnie grupy społecznej, choć źródła historyczne wskazują, że na przykład w XVI wieku szlachta i magnateria stanowiły zaledwie 4,5 procent ludności na terenach obecnie zajmowanych przez Polskę. Czy oni rozmnażali się tak intensywnie, że dziś wszyscy jesteśmy ich potomkami? A co stało się z potomkami chłopów? Ciekawe, prawda? 

To właśnie szlachta, uwieczniona w ulubionych lekturach, takich jak „Trylogia” Henryka Sienkiewicza czy „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza, urządzała biesiady, na których podawano olbrzymie ilości mięsa. Faktycznie ta grupa społeczna chyba nie charakteryzowała się umiarkowaniem przy stole, jednak w porównaniu z nią inne stany społeczeństwa kalorii i mięsa jadły znacznie mniej, i co ciekawe, pracowały przy tym fizycznie. W książce „Społeczeństwo bez mięsa” polski socjolog Jarosław Urbański przedstawia szereg statystyk dotyczących produkcji i konsumpcji mięsa, potwierdzając miłośnictwo mięsa warstw bogatych i rozwiewając mit propagowany przez restauracje typu „Chłopskie jadło” o podobnym zamiłowaniu do jedzenia mięsa u chłopów.

Spójrzmy na statystykę: 


Jak już wspomniałam, nasze wyobrażenia na temat "jak to Polacy dawniej żyli" czerpiemy często z takich lektur jak "Trylogia" Henryka Sienkiewicza (akcja - XVII w) czy "Pan Tadeusz" Adama Mickiewicza (akcja - początek XIX w). Sportretowaną szlachtę i jej obyczaje, w tym obyczaje żywieniowe, utożsamiamy więc z tym jak żyli i jedli wszyscy Polacy, zapominając jak niewielki odsetek ludzi żyjących na tych ziemiach stanowiła szlachta, nie mówiąc już o najwyższej warstwie szlachty - magnaterii. Powyższa tabela pokazuje, że pod koniec XVI wieku szlachta stanowiła zaledwie 4,1% mieszkańców Wielkopolski i 5,3% mieszkańców Małopolski. I to ta garstka jadła porównywalną ilość mięsa do współczesnego Polaka. 

Menu "Chłopskiego jadła" stawia na mięso i odwołuje się do rzekomej chłopskiej tradycji, choć dane historyczne malują inny obraz. W XVI wieku chłopi stanowili ponad 80% ludności w Wielkopolsce i Małopolsce (- dwóch prowincjach, na które podzielona była Korona Królestwa Polskiego). Jedli 21 kg mięsa rocznie. Biorąc za jednostkę miary kotlet schabowy (230 g) z "tradycyjnego", obfitującego w mięso jadłospisu restauracji Chłopskie Jadło, ówczesny chłop mógł zjeść niecałe dwa kotlety (1,75) w tygodniu (21kg rocznie). Jeśli weźmiemy za za dobrą monetę wyliczenia Urbańskiego, ta częstotliwość byłaby jeszcze mniejsza: chłop bogatszy (10 kg rocznie) - 1 kotlet na 8 dni, chłop biedniejszy (2 kg rocznie) - 1 kotlet na 42 dni. Jak widać, nawet w złotym wieku, za jaki uważany był dla Polski wiek XVI chłopi jedli znacznie mniej mięsa niż zdaje się sugerować menu naszej restauracji. Gdyby "Chłopskie Jadło" odwoływało się do rzeczywistości, a nie mitu, inaczej ułożyłoby swój jadłospis: proporcja najwyżej 2 dań mięsnych na 5 dań jarskich byłaby znacznie odpowiedniejsza. 

Kolejna tabela pokazuje spożycie mięsa w Polsce w XIX i na początku XX wieku, a więc czasy akcji „Pana Tadeusza” oraz później.


Jak widać, do lat 50. XX wieku, średnie spożycie było stosunkowo niskie – zarówno w porównaniu do tego, co potrafiła zjeść szlachta w XVI wieku, bohaterowie Trylogii czy Pana Tadeusza, czy współczesny Polak. Konsumpcja mięsa w krajach zachodnich mocno wzrosła dopiero wiele lat po drugiej wojnie światowej. Jak widać, za współczesnym przyzwyczajeniem do codziennego jedzenia mięsa (1 kotlet z „Chłopskiego jadła” dziennie daje około 83 kg mięsa rocznie) nie stoi żadna długa tradycja, chyba że wszyscy pochodzimy od polskiej szlachty, co z oczywistych względów nie jest możliwe. 

Czy brak tradycji działania X jest argumentem, żeby działania X nie podejmować dzisiaj? Oczywiście, że nie. Mój argument jest inny: Po pierwsze, nie twórzmy tradycji tam, gdzie jej po prostu nie ma (w rzeczywistości chłopi jedli mięso niezbyt często lub rzadko). Po drugie, nie udawajmy, że Polacy są spadkobiercami tradycji szlacheckiej (w rzeczywistości znakomita większość nas pochodzi od chłopów).  
  
Spójrzmy na jeszcze jedno ciekawe porównanie:

Podział z roku 1927 i 1932 na rodziny robotnicze i pracowników umysłowych znowu pokazuje, że ilość spożywanego mięsa zwiększa się wraz z sumą rocznych wydatków budżetu domowego, a więc im rodzina bogatsza, tym jej członkowie jedli więcej mięsa. Najwyraźniej, zarobki robotników były niższe niż pracowników umysłowych, więc z reguły ludzie pracujący fizycznie jedli mniej mięsa.W porównaniu do pracowników umysłowych robotnicy wypadali więc pod tym względem podobnie jak pracujący fizycznie chłopi do szlachty. Dla przypomnienia, żeby nie zwiodły nas ilości mięsa spożywane przez najbardziej zamożnych (tabela nr 6), spójrzmy jeszcze raz na tabelę nr 4: średnie roczne spożycie mięsa na osobę w Polsce w 1930 roku określono na poziomie 33,7 kg.

Przy okazji, przytoczę także dane z FAO dotyczące spożycia mięsa na świecie w 2015 roku.
  • Średnia rocznego spożycia mięsa na osobę na świecie w 2015 r.: 41,3 kg rocznego 
  • Najwyższe spożycie występuje, co niezaskakujące, w krajach uprzemysłowionych: 95,7 kg. Za nimi plasuje się w Ameryka Łacińska i Karaiby 65,3 kg, następnie państwa Europy Środkowej i Wschodniej (tzw. kraje transformacji gospodarczej) – 53,8 kg i Azja wschodnia (Chiny, Hong-Kong, Japonia, Korea Płn, Korea Płd, Tajwan, Mongolia) – 50 kg.
  • W krajach rozwijających się średnia roczna spożycia mięsa na osobę wynosi 31,6 kg. Mieszkaniec Afryki subsaharyjskiej zjada rocznie 10,9 kg mięsa, a mieszkaniec Azji południowej (Indie, Bangladesz, Pakistan) – 7,6 kg. 

Czy te statystyki dowodzą, że ludzie powinni jeść mięso lub, że nie powinni tego robić? Nie. Statystyki, czyli to jak wygląda sytuacja, nie przesądzają kwestii etycznych. Moim celem nie jest tutaj wiązanie statystyki z etyką. Bardziej zależało mi na pokazaniu dużego zróżnicowania w zakresie spożywania mięsa i korelacji między poziomem zamożności a spożyciem mięsa. To prawdopodobnie najbardziej widoczny trend, również w przeszłości. Nie jest to więc żadna wielowiekowa tradycja ludzkości, na kontynuowanie której jesteśmy skazani, by kultywować pamięć przodków. Nie jest to też niezbędny składnik diety (podobnie jak nabiał i jaja), bez którego niechybnie byśmy pochorowali się i umarli. 

Narracje "mięsocentryczne", choć silne, mijają się z prawdą, a co gorsza, wspierają trend, który nie tylko szkodzi eksploatowanym zwierzętom, ale i środowisku i zwierzętom dzikim. Szkodzi też nam samym. Jak? Po pierwsze skupienie się na produktach odzwierzęcych (co dziś na obiad? Kurczak) utrudnia nam skupienie się na warzywach i owocach, które powinny stanowić większość naszej diety. Po drugie, skupienie się na produktach odzwierzęcych utrudnia nam zachowanie zgodne z deklarowanymi wartościami: mówimy przecież, że nie chcemy krzywdy zwierząt, a jedząc mięso, nabiał i jaja im szkodzimy. Po trzecie, skupienie na produktach odzwierzęcych utrudnia nam zauważenie (tak, uwaga jest selektywna i zależy od naszych upodobań) jak bardzo produkcja zwierzęca zanieczyszcza środowisko, drenuje zasoby (ziemia, woda) i przyczynia się do zmian klimatycznych. 

Czas więc zwrócić uwagę na dziedzictwo naszego gatunku, które w przeciwieństwie do mięsa towarzyszy nam nieodmiennie, niezależnie od grubości portfela: to elastyczność, zdolność do adaptacji do różnych warunków i diet oraz empatia, nie tylko wobec własnego gatunku. Korzystajmy.


Czytaj dalej:
  • Jarosław Urbański „Społeczeństwo bez mięsa” (link)
  • Książkę "Społeczeństwo bez mięsa" można wypożyczyć w Bibliotece Praw Zwierząt w Warszawie (link)
  • FAO (2006) Livestock’s Long Shadow (link)  
  • UNEP (2010) Assessing the Environmental Impacts of Consumption and Production: Priority Products and Materials, A Report of the Working Group on the Environmental Impacts of Products and Materials to the International Panel for Sustainable Resource Management. Hertwich, E., van der Voet, E., Suh, S., Tukker, A., Huijbregts M., Kazmierczyk, P., Lenzen, M., McNeely, J., Moriguchi, Y. (link)
  • Dieta roślinna odpowiednia na każdym etapie życia - Stanowisko największej amerykańskiej organizacji skupiającej dietetyków Academy of Nutrition and Dietetics (link)
  • Zestawienie danych światowych dotycząch konsumpcji mięsa z raportu World agriculture: towards 2015/2030. An FAO perspective) (link do podrozdziału), (link do raportu)



sobota, 28 września 2019

O hipokryzji (okiem) myśliwego

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Ostatnio zrecenzowałam wydanie specjalne Tygodnika Powszechnego poświęcone zwierzętom. Zebrano tam artykuły i wywiady opublikowane w tym czasopiśmie w ciągu ostatnich dwóch dekad. Dziś omówię jeden z tych tekstów, wywiad z człowiekiem, który napisał książkę o hipokryzji wobec zwierząt będąc zarazem założycielem azylu dla ptaków, nieweganinem i myśliwym. 

Za Wikipedią, Andrzej Kruszewicz, autor książki „Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami”, to polski ornitolog, podróżnik, założyciel i szef Azylu dla Ptaków w warszawskim zoo, dyrektor warszawskiego zoo, z wykształcenia lekarz weterynarii, autor i tłumacz wielu publikacji z zakresu ornitologii, i wreszcie założyciel i honorowy członek Stołecznego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Jak już wspomniałam, Kruszewicz nie stroni od produktów odzwierzęcych, jest myśliwym (choć obecnie nie poluje) i nauczycielem przyszłych myśliwych. 

Przyznam, że hipokryzja interesuje mnie żywo od czasu, kiedy dostrzegłam ją u siebie i zaczęłam się z nią zmagać. Przyglądam się jej też u innych. Z dużym zdziwieniem przyjęłam więc informację, że książkę o hipokryzji w stosunku do zwierząt napisał ktoś taki jak Andrzej Kruszewicz. Czyżby książka ta była spowiedzią grzesznika? A jeśli tak, to czy jest tam postanowienie poprawy? Nie skusiłam się dotąd na tę pozycję, bo recenzje sugerowały raczej mentorski charakter utworu i  uznanie ze strony myśliwych.  Swoją drogą wydawca jego książki – Oficyna wydawnicza Oikos – wita nas na swojej stronie internetowej okładką miesięcznika „Brać Łowiecka”.

Przejdźmy do wywiadu. Jak Kruszewicz rozumie hipokryzję?

Cytat 1
Kto jest hipokrytą?
AK: W relacjach ze zwierzętami wszyscy wykazujemy się hipokryzją. Z różnych powodów i na różne sposoby.
Bo jeśli ktoś deklaruje szlachetną postawę wobec zwierząt, jak wegetarianizm, ale nie sprawdza, skąd bierze się mleko, które pije, to jest nie w porządku. Podobnie z kupowaniem produktów na oleju palmowym.
Albo śliwek w środku zimy, które pochodzą z Paragwaju. 

Cytat 2
Co jest źródłem tej hipokryzji? Dieta? Urbanizacja? Dobrobyt?
AK: Dobrobyt psychiczny. Świadomie zamiatamy pewne sprawy pod dywan, żeby ich nie widzieć. Proszę zwrócić uwagę jak pakowane jest mięso w supermarkecie. Ono nie może przypominać zwierzęcia.
Kilka lat temu wybuchła afera, gdy jedna z sieci sprzedawała w całości zafoliowane prosiaki. Całą świnkę sprzedawali, no skandal. A gdyby nie miała główki, albo wcześniej podzielono ją na pół, to byłoby w porządku? To jest hipokryzja. Jemy mięso, ale celowo unikamy stwierdzenia, że to jest zwierzę, które trzeba zabić. I ktoś musi to zrobić.
(…)
Zabicie zwierzęcia jest zawsze aktem przemocy, którym się chwalić nie należy. Natomiast z całą pewnością zabicie zwierzęcia dzikiego w jego naturalnym środowisku jest łagodniejszą formą zdobycia pożywienia niż hodowanie go poprzez dręczenie, a potem wożenie do rzeźni na ubój, gdzie czeka w kolejce na śmierć. 

Z pewnością hipokryzja towarzyszy nam wszystkim w różnych aspektach życia i nie jest to żadne odkrycie. Jednak mówienie, że hipokryzja dotyczy każdego jest nie tylko truizmem, ale także prostym sposobem na rozmycie tematu. To tak jakby dyskusję o kradzieży rozpocząć od stwierdzenia, że „każdemu przecież zdarzyło się kiedyś coś ukraść, prawda?” albo na początku dyskusji o rasizmie rzucić: „Kto z nas nie ma żadnych uprzedzeń, niech pierwszy rzuci kamieniem”. Wszyscy poczują się trochę winni i stwierdzą, że w zasadzie z ostrą krytyką zjawiska należy się powstrzymać, bo za chwilę im także zostanie coś wytknięte. 

Wydaje się, że Kruszewicz stosuje właśnie tę taktykę. Wytyka hipokryzję wszystkim. Winni są konsumenci spokojnie kupujący mięso w markecie, i oburzający się dopiero wtedy, gdy forma sprzedawanego mięsa zbyt dosłownie przypomina im, że stoi za tym zabicie zwierzęcia. Winni są też wegetarianie, którzy w podobnym spokoju kupują mleko nie życząc sobie wytykania, co stoi za jego produkcją (nie wiem dlaczego Kruszewicz pomija jajka).  Kruszewicz zakreśla krąg winy szeroko, bo wspomina też olej palmowy, a nawet zakupy sprowadzanych z daleka owoców (nie rozumiem odniesienia do zwierząt w przypadku tego ostatniego). Doprawdy imponujące horyzonty myślowe. Można skonstatować, że pewnie niczego nie pominął. 

Kruszewicz szykuje dla nas ciekawą konkluzję: na bohaterów walczących z hipokryzją wyrastają w jego opowieści myśliwi, którzy samodzielnie, bez oglądania się za kimś, kto by ich wyręczył, bez zamykania oczu i zamiatania sprawy pod dywan stosują przemoc, by zabić zwierzę i pozyskać jego mięso. Co więcej, Kruszewicz podkreśla, że myślistwo jest w sumie najmniej przemocowym sposobem zdobycia mięsa, biorąc pod uwagę fakt, że zwierzę do chwili śmierci nie jest dręczone przez człowieka. Czy można się dziwić, że książka spodobała się myśliwym? 

Mam duży problem z takim podejściem, choć zgadzam się, że za spokojnym kupowaniem mięsa i mleka (a także jajek) stoi społecznie akceptowana forma hipokryzji i że zwierzę zabite w lesie cierpiało mniej niż to poddane hodowli, transportowi i ubojowi. Skąd mój problem? Bo myślę, że konstruktywna rozmowa o hipokryzji w stosunku do zwierząt powinna skupiać się na redukowaniu tejże hipokryzji poprzez podnoszenie standardów zachowania, zachęcanie, byśmy równali w górę, ku szlachetnym aspiracjom.  

Jeśli zamierzamy redukować hipokryzję wytwarzającą się na przykład wokół powierzchownie rozumianej poprawności politycznej, to chcemy zachęcać ludzi, by rzeczywiście zachowywali się lepiej, by w relacjach międzyludzkich było coraz więcej wzajemnego szacunku i coraz mniej seksizmu, rasizmu i innych form dyskryminacji. Niczym konstruktywnym nie jest natomiast redukowanie hipokryzji poprzez zachęcanie ludzi do równania w dół – odcięcia się od szlachetnych aspiracji i powrót do grubiańskiego i krzywdzącego seksizmu czy rasizmu realizowanego bez wstydu i poczucia winy.

Kruszewicz przyjmuje strategię równania w dół. Maluje obraz społeczeństwa pełnego hipokryzji nie po to, by szukać recepty na eliminowanie krzywdzenia zwierząt, lecz by pochwalić tych, którzy bezwstydnie dopuszczają się niepożądanego społecznie zachowania właśnie za to, że robią to bez wstydu i poczucia winy. Ma jakąś propozycję? Tak, zachęca do ograniczania jedzenia mięsa, pozyskiwania go z gospodarstw ekologicznych lub od myśliwych. Mam wątpliwości co do autentyczności jego troski o zwierzęta, bo zadziwia mnie sposób, w jaki odpowiada na zadane mu w wywiadzie niezwykle ważne pytanie: 

Czyli nie unikniemy roli morderców zwierząt?
AK: Ludzie mają często silną potrzebę czucia się lepszymi od innych. Ruch wegetariański czy wegański jest bardzo młody. Dzisiejsi weganie wychowali się na ogół na mięsie, ich rodzice jedzą mięso, jest ono wszechobecne. A taki weganin czy wegetarianin często próbuje zaglądać innym do garnka, ferować wyroki. Nie je i poucza innych. Nie jesz mięsa, w porządku, to twoja decyzja. Kojarzy pan na pewno smak umami, niedawno opisany.
Słynny piąty smak.
AK:Jest związany z mięsem, to właściwie smak mięsa. 3,5 proc. ludzkości go nie odczuwa, mięso jest dla nich bez smaku. Jeśil ktoś taki zostaje wegetarianinem – to zrozumiałe. Ale jeśli ta sama osoba, poucza innych w kwestii mięsa, to tak, jakby eunuch zalecał wszystkim wstrzemięźliwość seksualną.

Trudno sobie wyobrazić bardziej istotne pytanie niż to, czy możemy zrzucić ze swoich barków brzemię zabijania zwierząt. Choć dla większości ludzi zabicie zwierzęcia jest łatwiejsze do przyjęcia niż zabicie człowieka, wciąż nie przyjmujemy tego łatwo, stąd przecież bierze się potrzeba hipokryzji. Nikt jedzący ciasto marchewkowe nie odczuwa dyskomfortu na wzmiankę o wyrwaniu z ziemi marchewki. Jedząc kotleta schabowego większość woli nie słuchać wzmianek o rzeźni. I Kruszewicz otrzymując tak kapitalne pytanie odpowiada klucząc. Tym samym autor „Hipokryzji” zamiata sprawę pod dywan.

Oczywiście nie oczekuję od niego zdolności jasnowidza. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć przyszłości ludzkości. Niemniej przydałoby się przynajmniej przedstawienie dostępnych ludziom opcji. Autor książki o hipokryzji twierdzący, że jakoś zależy mu na losie zwierząt, jest to winien zarówno zwierzętom jak i swoim czytelnikom. Nie przyjmuję za dobrą monetę ewentualnej niewiedzy. Pisząc na ten temat trzeba takie podstawowe rzeczy wiedzieć. Skoro nie mówi tego Kruszewicz, powiem to ja: jeśli chcemy unikać roli morderców, mamy do wyboru dużo więcej niż ograniczanie mięsa, a to jest jedyna możliwość jaka na dzień dzisiejszy przychodzi Kruszewiczowi do głowy, lub przechodzi przez gardło. Kruszewicz zamiata pod dywan opcję, która jest odpowiednim wyborem dla tych, którzy nie chcą ani kontynuować swojego udziału w krzywdzie zwierząt, ani być hipokrytami, którzy tylko udają, że im na zwierzętach zależy. Takim odpowiednim wyborem jest weganizm, którego definicję przytaczam za  za The Vegan Society:

Weganizm to filozofia i sposób życia, który stara się wykluczyć - w stopniu w jakim jest to możliwe i wykonalne - wszystkie formy eksploatacji i okrucieństwa wobec zwierząt w związku z produkcją żywności, ubrań czy w jakimkolwiek innym celu; co za tym idzie weganizm promuje rozwój i wykorzystywanie alternatyw wolnych od składników odzwierzęcych i niezwiązanych ze zwierzętami, które są korzystne dla ludzi, zwierząt i środowiska.


Dlaczego Kruszewicz o tym nie wspomina? Dlaczego marnuje czas czytelników podśmiechując się z wegetarian i wegan zamiast z miejsca omówić weganizm? Dlaczego krytykowanie jedzenia zwierząt i produktów odzwierzęcych sprowadza do kwestii „zaglądania do cudzego garnka”. Przecież zna różnicę między wyciągnięciem z ziemi korzenia marchewki a zabiciem świni, dzika, kury, krowy czy jelenia. Sam potwierdził, że zabicie zwierzęcia to akt przemocy. Czy uważałby również, że krytykowanie międzyludzkiej przemocy domowej można sprowadzać do „zaglądania do cudzej sypialni”? Dlaczego raz zwierzęta liczą się dla niego do tego stopnia, że podejmuje się napisania całej książki o hipokryzji w nie uderzającej i nawet zaleca jedzenie mniej mięsa (choć dziwnym trafem „zapomina” o ograniczeniu mleka i jaj), a innym razem zwierzęta nie liczą się wcale, kiedy ważniejsze okazują się preferencje amatorów umami? Co ciekawe, smak umami nie występuje tylko w mięsie. Mają go też niektóre produkty roślinne, takie jak suszone pomidory, oliwki czy sos sojowy - to informacja na marginesie i małe zdziwienie, że Kruszewicz tego nie wie. Ale nawet gdyby rzeczywiście tylko mięso miało smak umami, to – jak zauważono – umami jest dopiero piątym smakiem, wciąż mamy do dyspozycji cztery pozostałe i nieskończone wręcz możliwości żonglowania nimi w obrębie kuchni roślinnej. Teza, że kuchnia bez mięsa to kuchnia bez smaku jest więc z gruntu fałszywa i świadczyć może co najwyżej o braku wyobraźni.

Mięso nie jest naturalną potrzebą człowieka, a chyba to zdaje się sugerować Kruszewicz porównując zdolność do smakowania mięsa do seksualności, a jedzenie mięsa do uprawiania seksu. Wbrew temu co twierdzi autor „Hipokryzji” codzienne jedzenie mięsa ma bardzo krótką historię – na Zachodzie rozpoczętą dopiero po II wojnie światowej. Jest to historia krótsza niż niejedzenie mięsa na Wschodzie. Wcześniej dla większości ludzi jedzenie mięsa, w przeciwieństwie do uprawiania seksu, było doświadczeniem sporadycznym. 

Wracając do weganizmu – jest to świetne rozwiązanie, praktykowane przez miliony ludzi na całym świecie, wychodzące daleko poza samą dietę roślinną, bazujące równocześnie na mocnym kontakcie z rzeczywistością (podkreślające, że robimy to co możliwe i wykonalne) i wyrażające troskę o przyszłość angażując nas do pracy nad lepszymi rozwiązaniami w każdej dziedzinie życia. Dietę roślinną wspiera nauka. Największa na świecie organizacja dietetyków – amerykańska Academy of Nutrition and Dietetics, co parę lat wydaje stanowisko na temat diet wegetariańskich i roślinnych i na podstawie analizy rosnącej liczby badań i potwierdza, że dobrze zaplanowana dieta roślinna jest odpowiednia na każdym etapie życia. Dlaczego, do cholery, Kruszewicz o tym nie wspomina? Globalne odejście od produkcji zwierzęcej byłoby też korzystne dla środowiska, a więc także dla ludzi i dzikich zwierząt. Dlaczego w kontekście środowiska Kruszewicz mówi tylko o wegetarianizmie, do którego jak sądzi będziemy kiedyś tam zmuszeni?

Niesmaczne i niepokojące skojarzenia z seksem Kruszewicz ma nie tylko w kontekście jedzenia mięsa.

Zabrałby Pan dziecko na polowanie?
AK: Ja mam dorosłe dzieci, to inna sytuacja. Kilka lat temu wziąłem syna. Poszliśmy do lasu, siedliśmy na skraju łąki, obserwowaliśmy jakiegoś zająca, kozła. Podobało mu się, że mamy ze sobą broń. Ale nie był przy żadnym strzale, ani tym bardziej przy patroszeniu. Wracając do pytania, 18-latka na polowanie bym zabrał, kazał stanąć gdzieś z tyłu. A jak to powinno wyglądać prawnie? Może 16 lat to dobry wiek? Jeśli nie karzemy 16-latków za seks, to czemu zabraniać im udziału w polowaniach? 

Czy to porównanie nie wskazuje przypadkiem, że zabijanie zwierząt kojarzy się Kruszewiczowi jako coś przyjemnego, choć zarezerwowanego dla dorosłych? Skoro już musiał użyć jakiegoś porównania (udając, że mięso to konieczność), mógł choćby odnieść się do takiej rzeczy jak praca - zmuszanie do niej dzieci jest karalne.  O polowaniu mówi też, że „samo polowanie to duży wysiłek fizyczny, który nawet lubię, ale nie mam na to czasu.” W sumie, w świetle takich wypowiedzi, nie powinno mnie dziwić pominięcie weganizmu. Po co weganizm komuś, kto mimo deklaracji, że krzywda zwierząt nie jest mu obojętna, w zasadzie deklaruje, że smak umami jest ważniejszy a zabijanie sprawia przyjemność. Zastanawiam się też, po co komuś takiemu książka o hipokryzji w odniesieniu do zwierząt? Chyba że posłużyła jako wielka miotła do zamiecenia własnych śmieci pod dywan.

Czytaj dalej:

  • Recenzja specjalnego wydania Tygodnika Powszechnego o zwierzętach (link
  • Inne teksty na tym blogu związane z tematem myślistwa (link, link, link)


niedziela, 8 września 2019

Zwierzenia zwierząt w Tygodniku Powszechnym - recenzja

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Parę tygodni temu w punkcie z gazetami mój wzrok przyciągnęła wściekle zielona okładka specjalnego wydania Tygodnika Powszechnego. Cały numer o zwierzętach! W ślad za ekscytacją podążyły zaraz próby poskromienia moich, oczywiście prowegańskich oczekiwań. Choć nadzieję doceniam jako dobrą siłę napędową życia i działania, to myślę też, że trzeba cały czas czuć ziemię pod stopami, a ta, po której stąpam wciąż zaludniona jest przez idee i praktykę nieprzyjazną zwierzętom. 

W ostatnich latach w Polsce coraz więcej pisze się o zwierzętach w kontekście etycznych aspektów ludzko-zwierzęcych relacji i na temat umysłów zwierząt – ich zdolności do myślenia, przeżywania emocji i cierpienia. To dobrze. Mam w domu numer antropologicznych Kontekstów poświęcony zwierzętom - „Żywoty zwierząt”  z 2009 roku (okładka z małpą) czy numer katolickiego Znaku z 2013 roku, gdzie tematem przewodnim były zwierzęta – „Prawo do zabijania” (okładka z prosięciem trzymanym na rękach w opiekuńczym geście). Z pewnością coraz więcej (choć wciąż bardzo mało) jest oznak analizowania dotychczas nienaruszalnej (świeckiej czy religijnej) hierarchii ziemskich bytów, na której szczycie bezwzględne rządy sprawuje człowiek, jednak jeszcze rzadziej przekłada się to na postulaty szacunku wobec zwierząt. Dotyczy to szczególnie tych zwierząt, których eksploatację uczymy się traktować jak oczywistą i przezroczystą od dziecka. Dostęp do jajek, mleka, mięsa, skóry i wełny traktujemy prawie jak podstawowe prawa człowieka mocno protestując, gdy ktoś postuluje choćby ograniczenie mięsa.

Choć nie żyjemy już w paradygmacie zwierzęcia – maszyny (no prawie), to jednak wymyśliliśmy inny paradygmat, który pozwala nam łączyć dobre samopoczucie (etyczne) z podążaniem za dokonaniami nauki (tak, wiem, że niektóre zwierzęta czują ból) i z nieprzerwaną eksploatacją zwierząt (stała podaż jaj, nabiału i mięsa). Tym wygodnym paradygmatem jest podejście dobrostanowe. Angielski filozof Jeremy Bentham z jednej strony wyszedł przed szereg w XVIII wieku postulując, że cierpienie liczy się niezależnie od gatunku, z drugiej zaś wrócił do szeregu nie postulując zaprzestania zabijania zwierząt dla jedzenia. Mówił tylko, że zwierzętom należy oszczędzić niepotrzebnego cierpienia. Jeśli jednak nie podważa się całej machiny eksploatacji, to „niepotrzebne cierpienie” jest tylko tym, co można pominąć bez zatrzymywania wdrożonych już ścieżek wykorzystywania i zabijania zwierząt. Na tym właśnie polega podejście dobrostanowe, które nie podważa eksploatacji zwierząt, lecz tylko ją reguluje. Zamiarem regulacji jest eliminacja „niepotrzebnego cierpienia”. 

Tak więc biorąc do ręki kolejną pozycję na temat zwierząt, przyglądam się jej właśnie pod tym kątem – na ile obecne i pochwalane jest w niej podejście dobrostanowe (nic nowego) i na ile i w jakim kierunku wychodzi się poza ten paradygmat, choć oczywiście patrzę też na inne kwestie.

Moją małą recenzję tego numeru podzieliłam na aspekty w moim odczuciu pozytywne, ciekawe, czy negatywne. Omówiłam też parę rzeczy, które są przedstawione błędnie oraz takie, których mi brakuje. Niektóre tematy znajdują się w dwóch przeciwstawnych kategoriach, bo jak to w życiu – wielowymiarowość i złożoność jak najbardziej się zdarza.

Co pozytywnego?
Po pierwsze, z zadowoleniem przyjmuję fakt, że postępowy polski tygodnik katolicki poświęcił wydanie specjalne zwierzętom. To ważny sygnał dla czytelników i czytelniczek pisma. Czasopism traktujących zwierzęta jako hobby nie brakuje. To wydanie specjalne nie wpisuje się w ten trend. Zamiast tego porusza filozoficzne i etyczne aspekty relacji ludzko-zwierzęcych.

Po drugie, w różnych artykułach tego numeru, dyskutowana jest pozycja człowieka na Ziemi, wśród zwierząt. Jest to jak na tygodnik katolicki przystało namysł teologiczny (człowiek i reszta Stworzenia, apel księdza Stanisława Musiała o nową, szanującą zwierzęta teologię XXI wieku), ale też bardziej ogólnie filozoficzny (jesteśmy i ludźmi i zwierzętami – przekonuje profesor prawa i filozof Bartosz Brożek), z mocną wkładką ewolucjonistyczną (ciekawy wywiad z Fransem de Waalem) i literacką (Olga Tokarczuk).

Po trzecie, dobrze, że znalazło się miejsce dla przynajmniej jednego artykułu dotyczącego weganizmu („Barykada z warzyw” Macieja Jakubowiaka), a także dla wyrazistego, popularnego dziennikarza i katolika Szymona Hołowni, który dosadnie krytykuje wiele negatywnych aspektów polskiego katolicyzmu, a temat zwierząt interesuje go do tego stopnia, że napisał o nich książkę (przyznam, że jeszcze nie czytałam). 

 Po czwarte, cieszę się, że miałam okazję przeczytać pełne szacunku i uważności dla zwierząt teksty księdza Stanisława Musiała – o jego znajomości z kotką Kasjopeją, dzięki której zawaliła się mu „piramidalna konstrukcja świata” z człowiekiem na wierzchołku i smutna konstatacja o miejscu zwierząt w ludzkim świecie „Także zwierzęta będą nas sądzić”.

Co ciekawego?
Nie wątpię, że z poznawczego punktu widzenia, spośród artykułów i wywiadów a także polecanych przez Adama Pluszkę (a dostępnych na polskim rynku) książek, każdy znajdzie coś ciekawego dla siebie. 

Mnie bardzo zaciekawiła propozycja bycia uważnym towarzyszem konia (niejako odwrócenie ról tradycyjnie przypisanych w jeździectwie) autorstwa Doroty Kozińskiej. Równocześnie dodam, że nie jestem zwolenniczką jeździectwa w żadnej postaci. 

Podobał mi się też artykuł o orientacji w przestrzeni, która jest związana z tworzeniem map w głowie „Myślę, więc wiem, gdzie jestem”. Warto przeczytać artykuł o używaniu narzędzi przez zwierzęta „Narzędzia, spółka zoo”, a także wywiad z filozofem i nurkiem Peterem Godfreyem-Smithem o świadomości i inteligencji poza światem kręgowców „Obca inteligencja” (artykuł poświęcony ośmiornicom).



Co negatywnego?
Negatywne są rzeczy, których w zasadzie się spodziewałam. Problem eksploatacji zwierząt jest chyba największym dylematem, z jakim mamy do czynienia współcześnie, a został potraktowany niewspółmiernie do swojej wagi. Poświęcono mu tylko cztery z blisko pięćdziesięciu artykułów numeru. Część tę nazwano „Dylematem mięsożercy”, czym w arbitralny sposób ograniczono zakres tej eksploatacji, a przecież w równie bezwzględny, często brutalny i zawsze zakończony zabijaniem sposób traktuje się zwierzęta hodowane dla mleka i jaj. Jedynie artykuł Macieja Jakubowiaka traktuje o weganizmie. 

Ponadto, zarówno w tej części jak i w całym numerze dominuje jednak paradygmat dobrostanowy, w którym prawo człowieka do zabijania zwierząt pozostaje niezakwestionowane; omawia się więc tylko sposoby ograniczania cierpienia. Ten paradygmat wyznacza ramy myślenia, sposób i treść zadawanych pytań i obszar, w jakim szukamy odpowiedzi. W tym paradygmacie role są rozdane: człowiek jest czasem hodowcą a przede wszystkim konsumentem zwierząt, zwierzęta zaś czującym ale jednak żywcem rzeźnym. Pytamy tylko o to jak eksploatować zwierzęta – jak zmieniać prawo, jakie poprawiać warunki chowu, jakie formy hodowli są najlepsze, jak ma funkcjonować rzeźnia, ile mięsa jeść, ile powinno kosztować mięso, nabiał, jaja. 

Poza horyzontem naszych rozmyślań pozostaje kluczowa kwestia, udowodniona przez medycynę i dietetyków, co do której istnieje konsensus: że odpowiednio zaplanowana dieta roślinna jest odpowiednia na każdym etapie życia. Poza horyzontem pozostaje więc wniosek, że istnieją warunki, w których eksploatacja zwierząt nie jest konieczna i nie musimy stale pytać i głowić się nad tym JAK eksploatować zwierzęta, bo najpierw powinniśmy zawsze pytać CZY to jest konieczne. Paradygmat dobrostanowy pozwala trzymać się z daleka od pytania „CZY” i pochyla się, często bardzo drobiazgowo, nad pytaniem JAK. Ze zdumieniem przeczytałam właśnie w części „Dylemat mięsożercy” wywiad z Andrzejem Kruszewiczem, który nie zawracając sobie głowy pytaniem CZY, oskarża ludzi jedzących mięso z marketu o hipokryzję (zamiatanie sprawy pod dywan), wegan o potrzebę czucia się lepszymi (choć przyznaje, że wegetarianizm to jedyna szansa dla planety) i chyba najbardziej szacunkiem darzy myśliwych, którzy zabijają sami dla pozyskania mięsa (a czy hipokryzją nie jest „zapomnieć” dodać, że mięso nie jest potrzebne do życia?). 

Niepokojąca i moim zdaniem potencjalnie szkodliwa kwestia to wypowiedź na temat przeżywania bólu przez zwierzęta w wywiadzie z Zenonem Kruczyńskim – jakoby zwierzęta były w bólu rozluźnione i doznawały ulgi w bólu dzięki wyciu. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie rozluźnionego w bólu psa, któremu ktoś stanął na łapie. A wycie, krzyk jest przede wszystkim reakcją na ból, któremu należałoby zaradzić, szczególnie jeśli jesteśmy opiekunami zwierzęcia.  

Co się nie zgadza?
Jest parę większych i parę drobnych kwestii. W artykule „Pierwsi spośród równych” Tomasz Targański przypisuje pierwszeństwo (chronologiczne) „destrukcji dominujących w świecie zachodnim schematów mówienia i myślenia o zwierzętach” filozofowi Peterowi Singerowi mówiąc o napisanej przez Singera w 1975 roku książce „Wyzwolenie zwierząt”. Dodaje też, że książka ta „stała się pierwszym ważnym głosem w walce o prawa zwierząt”. Myślę, że nikt nie ujmuje Singerowi jego roli w dekonstrukcji szowinizmu gatunkowego, rozwoju ruchu wegetariańskiego czy w działaniach na rzecz polepszenia tzw dobrostanu zwierząt hodowanych w przemyśle spożywczym. 

Niemniej, Singer na pewno nie był pierwszym głosem. Choćby bezpośrednio przed nim był Richard Ryder, który wprowadził termin „speciesism” czyli szowinizm gatunkowy (Singer ten temat rozwinął i spopularyzował w „Wyzwoleniu zwierząt”). Należy też dodać, że Singer, jako utylitarysta, nie popiera praw zwierząt, a z biegiem lat postulat politycznego bojkotu mięsa coraz częściej występuje u niego w towarzystwie z nieprzemysłowymi formami chowu i hodowli zwierząt. Tomasz Targański błędnie stwierdza, że mniej radykalnym od Singera nurtem jest abolicjonizm. Jest dokładnie odwrotnie, bo to abolicjonizm postuluje zaprzestanie eksploatacji (i każdego wykorzystywania) zwierząt.

W artykule „Dylemat mięsożercy” Michał Olszewski poddaje pod wątpliwość możliwość żywienia dzieci dietą bezmięsną. Nie mogę przejść obok tego bez komentarza. Największa na świecie  organizacja dietetyków amerykańska Academy of Nutrition and Dietetics od ponad 20 lat co parę lat wydaje stanowisko na temat diet wegetariańskich, w tym diet wegańskich, czyli bez mięsa, nabiału i jajek. I jest to stanowisko pozytywne, potwierdzające, że nie tylko dieta bezmięsna, ale i całkowicie roślinna dieta, pod warunkiem dobrego ułożenia, jest odpowiednia na każdym etapie życia, zatem także u dzieci. Stanowisko to jest przedstawiane na podstawie analizy dostępnych badań, a tych jest coraz więcej. Zrozumiałabym zatem, gdyby Michał Olszewski skupił się na pytaniu o to jak wygląda odpowiednia dieta roślinna, skąd rodzice mają czerpać taką wiedzę, czy istnieje w Polsce sensowny dostęp do dietetyków, którzy się na tym znają i potrafią dobrze doradzić. To są jak najbardziej zasadne pytania i wątpliwości. Wątpliwości co do diety bezmięsnej nie ma.

Dwie drobniejsze kwestie: myślę, że przeciwstawianie (smakowe) kiełbasy wieprzowej kiełbasie z tofu jest trochę, jakby to powiedzieć, nie na czasie (ten sam artykuł Michała Olszewskiego). Chciałabym, żebyśmy przynajmniej dawali nieznającym tematu czytelnikom do zrozumienia, że obecnie, także w Polsce, kiełbasy roślinne raczej nie są robione z tofu (de facto często z pszenicy) i podejrzewam, że przynajmniej część z nich jest smakowo nie do odróżnienia od kiełbasy z mięsa. Druga drobna sprawa dotyczy weganizmu w artykule Macieja Jakubowiaka. Sądzę, że trochę się zapędził pakując do definicji weganizmu picie wody z kranu. To tak na marginesie.

Czego mi brakuje?
Brakuje mi oczywiście zmiany paradygmatu, kwestionowania podejścia dobrostanowego, w którym do bólu analizuje się jak eksploatować zwierzęta, pomijając pytanie: czy robienie tego jest akceptowalne wtedy, gdy możemy tego nie robić. Innymi słowy, brakuje mi mówienia o prawach zwierząt, choć, tak jak wspominałam, zwiastuny tego podejścia się pojawiają, choćby w słowach księdza Musiała. Oby było tego coraz więcej, również w kontekście myśli chrześcijańskiej.

Czytaj więcej:
  • Wydanie specjalne "Zwierzenia zwierząt" Tygodnika Powszechnego, lipiec 2019 [link]
  • Stanowisko Academy of Nutrition and Dietetics nt diet wegetariańskich, w tym diety wegańskiej po angielsku [link]
  • O abolicjonistycznym podejściu do praw zwierząt [link]
  • O prawach zwierząt wg Toma Regana [link]
  • Stereotypy o weganizmie [link, link]