poniedziałek, 28 listopada 2016

Mój talerz, cudze życie

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Od kiedy zostałam weganką niezmiennie interesuje mnie dlaczego inni ludzie wciąż weganami nie są. Nie chodzi mi o tych, którzy deklarują się jako obojętni lub wręcz wrogo nastawieni wobec zwierząt. Nie myślę też o tych, którzy są bezpośrednio zaangażowani w krzywdzenie zwierząt – hodowcy, rzeźnicy, eksperymentatorzy. Nie znaczy, że wrogość i obojętność jest niezmienna. Oczywiście, że może ulec zmianie. Nie chodzi, o to, że hodowca, rzeźnik czy eksperymentator nie może zmienić zawodu i stosunku do zwierząt. Znam takie przypadki – robiłam polskie napisy do filmu pt. Peaceable Kingdom. The Journey Home zrealizowanego przez Tribe of Heart. Bohaterami tego dokumentu są hodowcy, którzy wyhodowali i posłali na śmierć, albo nawet samodzielnie zabili, wiele zwierząt, ale w końcu, pod wpływem różnych czynników, zmienili swój stosunek do zwierząt, przestali je hodować i zabijać i dziś są weganami. Ich historie są ogromnie inspirujące, bo jeśli oni potrafili to zrobić, to w zasadzie droga ta jest otwarta dla każdego i każdej z nas.

O jakich ludzi chodzi mi więc w szczególności? O tych, którzy deklarują, że lubią, a nawet kochają zwierzęta. O tych, którzy mają psa, kota, królika, fretkę czy świnkę morską i dbają o swoich podopiecznych. Część odpowiedzi znajduję w mojej własnej historii. W końcu ja też miałam zwierzęta w domu, a przez wiele lat weganką nie byłam. Co więcej, do 2004 roku nawet mi to do głowy nie przyszło, mimo że byłam już dorosłą i samodzielną osobą i zawsze uważałam, że mam głowę na karku. Mam też na koncie półtoraroczny okres wegetarianizmu, czyli częściowej rezygnacji z produktów pochodzących z systemowego krzywdzenia zwierząt. Nieustająco uważam, że większość tropów prowadzi mnie do szowinizmu gatunkowego, ideologii dominacji naszego gatunku nad innymi tak powszechnie występującej, że aż niezauważalnej.

Szowinizm gatunkowy jest tak niezauważalny, że jego przejawy, czyli eksploatacja zwierząt, uznawane są za coś naturalnego, normalnego i niewymagającego wyjaśnienia. Co zatem pokazuje, że dotąd nie potrzebowaliśmy żadnych wyjaśnień? Konfrontacja z kimś, kto o takie wyjaśnienia zapyta. Wtedy zaskoczeni inteligentni ludzie mówią rzeczy, które zaprzeczają ich inteligencji. Dostarczają odpowiedzi, których poziomu wstydziliby się, gdyby rozmowa toczyła się na inny, “poważniejszy” temat. Czy to znaczy, że nagle ich inteligencja wyparowała? Przykro mi, ale nie wierzę w cuda. Myślę raczej, że to co mówią, zaskoczeni pytaniem, często nie jest racjonalnym kontrargumentem, lecz naprędce sklejoną racjonalizacją. Wymówką. De facto, im ktoś bardziej inteligentny, tym bardziej złożona będzie racjonalizacja. I cały czas mówię o ludziach deklarujących się jako przyjaciele zwierząt, przeciwni zadawaniu zwierzętom niepotrzebnego cierpienia.

W książce pt. Eat Like You Care napisanej przez Gary’ego Francione’a i Annę Charlton w 2013 roku, obok autentycznych wątpliwości i obaw wynikających z niewiedzy, mamy zestawienie najczęściej przedstawianych racjonalizacji. Autorzy odpowiadają na, jeśli dobrze policzyłam, 36 takich “ale” w przystępny, lecz nie protekcjonalny sposób. Książkę można więc polecić zarówno osobom, które takie wątpliwości mają jak i tym, które chciałyby skorzystać z doświadczenia wieloletnich działaczy na rzecz praw zwierząt i wzbogacić swój aktywizm o konstruktywne argumenty i pomocne dane.

Brak wiedzy dotyczy głównie kwestii zdrowotnych diety roślinnej. Pokutuje, na przykład, mit białka. Twierdzi się, że na diecie roślinnej człowiekowi zabraknie białka. Rozbrojenie tego mitu jest proste: wiele badań wskazuje, że na diecie roślinnej ludzie konsumują wystarczającą, lub nawet zbyt dużą ilość białka. Dodam w szczególności, że mówi tak największa na świecie organizacja zrzeszająca dietetyków, amerykańska Academy of Nutrition and Dietetics w swoim Stanowisku  na temat diet wegetariańskich. Stanowisko jest wynikiem analizy dostępnych badań i jest aktualizowane co około 5 lat. Tegoroczna aktualizacja potwierdza, że właściwie ułożone diety wegetariańskie (w tym wegańskie) zaspokajają zapotrzebowanie na składniki odżywcze na każdym etapie życia. Oczywiście oznacza to, że diety roślinnej należy się nauczyć, ale każda osoba chcąca żyć zdrowo, powinna interesować się tym jak układać sobie dietę, bo poleganie na tym co podpowiadają same kubki smakowe może być zgubne w skutkach. Na temat diety roślinnej mamy coraz więcej rzetelnych informacji, blogów i książek. Przybywa też dietetyków i dietetyczek posiadających odpowiednią wiedzę na temat takich diet i potrafiących w sposób przystępny ją przekazać.

Racjonalizacje czerpią pełnymi garściami właśnie z zasobów szowinizmu gatunkowego, czyli ideologii dominacji gatunkowej. Mogą mieć formę religijną (Ale Bóg pozwolił nam jeść zwierzęta), albo świecką (To my powołaliśmy zwierzęta do życia, żeby je zjeść, więc mamy prawo to robić). W przypadku rzekomego przyzwolenia Boga na jedzenie zwierząt, Francione i Charlton przypominają, że: (1) Księga Rodzaju ma nieco bardziej skomplikowany przekaz i za ideał uznaje jednak życie w harmonii ze zwierzętami, (2) nie należy się zapędzać i przyjmować wszystkiego dosłownie, bo albo będziemy musieli popierać np. niewolnictwo albo popadniemy w sprzeczność raz popierając morderstwo innym razem nadstawianie drugiego policzka, (3) nawet jeśli uważamy, że ludzie mają duszę i są ważniejsi od zwierząt, to taki pogląd nie stoi w sprzeczności z uznaniem, że zwierzęta są zdolne do cierpienia i że zadawanie go powinno być uzasadnione ważną przyczyną, za którą trudno uznać własną wygodę czy przyzwyczajenie do określonego smaku. Świecka wersja dominacji woła, nomen omen, o pomstę do nieba, jeśli przełożymy ją na relacje międzyludzkie. Jeśli bowiem uważamy, że mamy prawo krzywdzić i zabijać zwierzęta, bo powołaliśmy je do życia, to analogiczne myślenie w odniesieniu do naszych własnych dzieci rodzi najgorsze skojarzenia (i niestety czasem również zdarza się w praktyce, gdy rodzice uważając, że mają tzw. władzę rodzicielską czują się uprawnieni do przemocy fizycznej i psychicznej a także do wymuszaniu na dzieciach określonej ścieżki edukacyjnej a nawet zawodowej).

Wątpliwości zamieszczone w książce są typowe i często spotykane. Sama miałam z nimi wielokrotnie do czynienia w ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy zajmuję się aktywizmem na rzecz praw zwierząt. Przybierają czasem formę hipotetycznych sytuacji, w których dana osoba się nie znajduje, ale które mają udowodnić, że rzeczywista sytuacja, w której wątpiący przebywa ma rację bytu, jest usprawiedliwiona. Przyjrzyjmy się tej argumentacji na omówionym w książce przykładzie bezludnej wyspy. Znaleźliśmy się (oczywiście hipotetycznie) na bezludnej wyspie, gdzie nie rosną żadne jadalne rośliny. Będąc o krok od śmierci głodowej zauważamy królika i dramatycznym głosem pytamy naszego (niehipotetycznego) rozmówcę: Czyż nie mam prawa zabić i zjeść królika, żeby ocalić swoje życie? Następnie gładko przechodzimy do niehipotetycznej sytuacji w supermarkecie, gdzie pośród wielu jadalnych roślin, wybieramy pasztet z królika polerując czystość swojego sumienia hipotetycznym przykładem sytuacji z wyspy. Czy nie jesteśmy genialni? Francione odbiera nam przyjemność samozadowolenia punktując niedostatki takiego rozumowania. Nawet jeśli w wyjątkowej sytuacji będziemy usprawiedliwieni zabijając królika, nie mówi nam to nic o sytuacjach zwyczajnych, w których dysponujemy możliwością wyboru. Dodam, że podobnie jest choćby z kradzieżą, która w sytuacji ratowania zdrowia i życia może być usprawiedliwiona (biedna matka kradnie chleb dla siebie i dzieci), ale nie znaczy to, że kradzież dla wygody czy przyjemności jest w porządku.

Nie będę oczywiście przytaczać wszystkich przykładów i streszczać całej książki. Myślę, że wspólnym mianownikiem wszystkich odpowiedzi jest zachęta do refleksji i świeżego spojrzenia na nasze nawykowe myślenie i racjonalizacje zasilane szowinizmem gatunkowym. Nadzieja na to, że jesteśmy mimo wszystko gotowi i gotowe zmierzyć się z naszymi przekonaniami na nowo i poszerzyć wiedzę praktyczną jest ugruntowana na prostym przekonaniu: że w gruncie rzeczy i w głębi serca nie jesteśmy obojętni.



Czytaj więcej:
- Całe Stanowisko Academy of Nutrition and Dietetics, a dokładniej tegoroczna aktualizacja Stanowiska na temat diet wegetariańskich możecie przeczytać tu (link)
- Poprzednia aktualizacja tego stanowiska przetłumaczona na język polski  można pobrać ze strony Empatii (link)
- Jedna z poradni dietetycznych, gdzie uzyskacie informacje jak ułożyć dietę wegańską to Wegecentrum (link)
- Recenzję książki "Eat Like You Care" napisaną przez Janinę Cuper znajdziecie na blogu Empatii (link)
- Jak słusznie zauważył Roger Yates, socjolog i wieloletni aktywista na rzecz praw zwierząt, być może lepiej byłoby, gdyby ta książka nazywała się "Live Like You Care" -  post "Let's Stick with Veganism" na blogu Yatesa (link)
- Trailer "Peaceable Kingdom. The Journey Home" (link)
- Oczywiście, weganizm to nie tylko dieta. Dieta jest głównym przejawem postawy szacunku wobec zwierząt - mój tekst na ten temat (link)

wtorek, 22 listopada 2016

Pieśń słowika, piersi z kury

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Precz z tym z naszej grupy!
Koleżanka z fundacji promującej prawa zwierząt udostępniła na grupie na Facebooku o nazwie “Ptaki” link do tekstu z bloga fundacji pt. 12 porad jak z wegetarianizmu przejść na weganizm. Wydawałoby się, że w grupie interesującej się ptakami (a więc zwierzętami) może znaleźć się sporo osób, które nie jedzą mięsa (czyli zwierząt) ze względu na zwierzęta. Wydawałoby się, że mogły słyszeć o weganizmie, bo w ciągu ostatnich paru lat sporo się o nim mówi i pisze (choć bardzo różnie i nie zawsze w związku ze zwierzętami). Wydawałoby się, że jeśli nawet ktoś o weganizmie ma mgliste pojęcie, może po prostu sprawdzić o co chodzi czytając tekst, lub – w najgorszym razie – tekst ten zignorować. No właśnie, wydawałoby się.

Komunikacja przez komputer
Parę osób polubiło udostępnienie, ale komentarze pod postem były wrogie, prześmiewcze, chamskie i wulgarne, albo świadczyły o braku wiedzy. Owszem, niekulturalne czy nienawistne komentarze to niestety specyfika tzw. komunikacji zapośredniczonej przez komputery (CMC). Ułatwia ona luzowanie hamulców, które narzucamy sobie w bezpośrednim kontakcie z drugim człowiekiem. W internecie nie porozumiewamy się z osobami, lecz bardziej z postaciami/awatarami. Brakuje tu komunikacji pozawerbalnej. Mamy więc ograniczony dostęp do naszej empatii, którą w kontakcie bezpośrednim pobudza obserwacja min i gestów naszego rozmówcy czy rozmówczyni. Dlatego mamy większe szanse na zetknięcie się z agresją i na bycie bardziej agresywnym niż w realu. Na Facebooku nie ma takiego lęku przed ewentualnym odwetem, ani takiego zawstydzenia; takie uczucia często towarzyszą nam w kontaktach twarzą w twarz. Dlatego z pewnością trzeba brać  poprawkę na ograniczenia CMC, kiedy uprawia się aktywizm w mediach społecznościowych.

Stosunek do zwierząt mamy skomplikowany
O ile CMC ma zasadniczy wpływ na formę wypowiedzi, to treści z jakimi się spotykamy są spowodowane czym innym. Dlaczego w grupie dotyczącej zwierząt udostępnienie postu o szacunku wobec zwierząt wzbudza sprzeciw i agresję? Dotykamy bardzo złożonego tematu jakim jest nasz stosunek do zwierząt. Nas – indywidualnych ludzi, nas – społeczeństwa, nas – grupy deklarującej pozytywny stosunek do zwierząt, lecz przejawiającej zadziwiający rozdźwięk pomiędzy deklaracją a praktyką.

Szczytne deklaracje i ich granice
Nasze deklaracje są szczytne – wiemy, że wiele zwierząt (bez wątpienia ssaki i ptaki) jest zdolnych do odczuwania bólu i do przeżywania strachu. Z tego względu jesteśmy przekonani, że są zdolne do cierpienia i deklarujemy, że jesteśmy przeciwni zadawaniu niepotrzebnego cierpienia. Są zwierzęta, które traktujemy jak członków rodziny - najczęściej psy i koty. Wiemy, że trzeba uważać, żeby nie nadepnąć na łapę, wiemy, że trzeba dać pić i jeść, wiemy, że trzeba opatrzyć ranę, leczyć choroby i uśmierzać ból. I robimy to. Otaczamy opieką, chronimy, leczymy. Zwierzęta udomowione, takie jak pies czy kot, traktujemy w zasadzie tak jak małe dzieci, przy czym większość dzieci dorasta i opuszcza dom rodzinny, a zwierzęta pozostają od nas uzależnione na zawsze. Uzależnienie w dobrym, troskliwym domu to jednak scenariusz najlepszy z możliwych, bo bywają gorsze: zaniedbanie, nieleczenie chorób, izolowanie zwierzęcia (np. w kojcu), czy porzucenie. Zasadniczo  jednak, jako społeczeństwo, potępiamy takie przypadki, podobnie jak zaniedbanie, nieleczenie czy porzucenie dziecka.

Nasze szczytne deklaracje najczęściej kończą się jednak na psach i kotach (i paru innych gatunkach , które krótsza lub dłuższa tradycja przypisuje do grupy “pupili”). Kiedy mówimy “kocham zwierzęta” właśnie te gatunki mamy na myśli. Do głowy przychodzi parę podręcznych przykładów tej miłości: nasz pies Ares, przemiła suczka sąsiadów Maja, czy kot Gienek rodziców. Kiedy słyszymy, że psy są wykorzystywane w laboratoriach, jesteśmy niemile zaskoczeni albo źli. Myśl, że obszycie kaptura zimowej kurtki może pochodzić z psa zabitego w Chinach napawa nas przerażeniem i odrazą. Równocześnie jemy hamburgery, jajecznicę, pijemy krowie mleko, choć w zdolności do odczuwania bólu, przeżywania strachu i cierpienia krowy, świnie i kury nie ustępują psom i kotom, też są zwierzętami, a pozyskiwanie produktów mięsa, nabiału i jaj wiąże się z zadawaniem bólu, cierpienia i z zabijaniem zwierząt. Gdyby te produkty były nam niezbędne, nie mielibyśmy wyjścia i bylibyśmy jak lwica na sawannie, która musi zabić, by przeżyć i nakarmić swoje dzieci. My jednak tych produktów nie potrzebujemy. One nie służą nam do podtrzymania życia, lecz do kontynuowania stylu życia, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

“Schizofrenia moralna”
Amerykański prawnik i filozof praw zwierząt, Gary Francione ukuł określenie “schizofrenia moralna”, by nazwać tę rozbieżność pomiędzy deklaracją sprzeciwu wobec zadawania niepotrzebnego cierpienia a zachowaniem, które to niepotrzebne cierpienie regularnie powoduje.

A może zaufać przepisom?
Większość z nas jest w tej komfortowej psychicznie sytuacji, że nie musi myśleć o tym, za co tak naprawdę płacimy jeśli kupujemy mięso, nabiał czy jaja. Możemy całkowicie wyeliminować myślenie o zwierzętach, które są w tym celu eksploatowane i zabijane. Owszem, widzimy zdjęcia fioletowej krowy Milki, postać kogucika ubranego w kucharski fartuszek czy schemat świni z opisanymi kulinarnie częściami ciała, ale te zwierzęta nie kojarzą nam się z czującymi istotami, nie są tak realne i indywidualne jak pies Ares czy kot Gienek. Wiele mechanizmów psychologicznych i czynników kulturowych sprawia, że zwierzęta te są w najlepszym razie dwuwymiarowymi postaciami, których kształt i kolor jesteśmy w stanie przywołać jak postaci z kreskówki.
Jeśli już jednak myśl o ewentualnym cierpieniu takich zwierząt przyjdzie nam do głowy, możemy przekonywać samych siebie, że one wcale nie cierpią, bo zakładamy, że przepisy prawa i kontrole wdrażania tych przepisów zapewniają zwierzętom bezbolesną hodowlę i humanitarną śmierć. Jednak nie zastanawiamy się co czyni nas takimi optymistami w odniesieniu do sytuacji na fermach i w rzeźniach, skoro równocześnie nie daje się uchronić przed cierpieniem, często znacznym, psów i kotów przebywających w schroniskach. A przecież mają one dużo wyższy status w społeczeństwie niż krowy, świnie i kury.

Okazuje się, że przepisy dotyczące opieki nad bezdomnymi zwierzętami są wciąż niezadowalające. Jest też kłopot z wdrażaniem przepisów i ich kontrolą. Dochodzi do poważnych zaniedbań, a nawet do maltretowania psów i kotów w schroniskach, choć takie miejsca są dostępne dla inspektorów, wolontariuszy, ludzi przychodzących adoptować zwierzęta. W porównaniu ze schroniskiem, ferma i rzeźnia to miejsce dużo bardziej hermetyczne, dużo mniej dostępne. Krowy, świnie i kury (i parę innych gatunków) mają niski status w społeczeństwie wyrażającym automatyczną zgodę na pozbawianie ich życia. Jeśli nawet doszło do zaniedbań (np. głodzenia, nieleczenia ran czy złamań), wszelkie dowody znikną na dobre, gdy ciała pokrojone w zgrabne porcje wyjadą z ubojni. Skąd więc bierze się nasz optymizm?

A może przestać jeść mięso?

Niektórzy z nas postanawiają nie kupować mięsa, bo ono wymaga zabijania. Równocześnie decydują, że będą nadal kupować jaja i nabiał, bo to nie ich wina, że w końcu i tak rolnik te zwierzęta zabije. Są przecież organizacje prozwierzęce, które promują wegetarianizm i skupiają się przede wszystkim na mięsie. Dają do zrozumienia, że “mięso to morderstwo”, a mleko i jaja to taka opcjonalna sprawa – ktoś chce dalej jeść, niech robi co uważa, ktoś chce przestać je jeść, to ładnie z jego strony. Nie mówią wyraźnie, że mleko i jajka też są ściśle związane z zabijaniem zarówno przed sprzedażą produktu przez rolnika jak i po tym, gdy produkt trafi do sklepu.

W produkcji mleka najpierw giną cielęta płci męskiej urodzone, by krowa rozpoczęła laktację, a po paru latach ginie krowa, której płodność lub laktacje się zmniejszyły. W produkcji jaj najpierw giną jednodniowe kurczęta płci męskiej, które wykluły się obok kurcząt płci żeńskiej – przyszłych kur niosek, potem giną kury nioski, których produkcja się obniżyła i wreszcie giną też ich matki i ojcowie (w końcu kury nioski skądś się też wziąć muszą).

A może kupować produkty z certyfikatem?
Możemy wreszcie uwierzyć certyfikatom typu “jajka dwójki”, do czego namawiają nas hodowcy, reklamy, a nawet organizacje deklarujące działanie na rzecz zwierząt. Kupując produkty odzwierzęce z takim oznaczeniem możemy żyć w przekonaniu, że ograniczamy nasz udział w najgorszych praktykach wobec zwierząt. Z pewnością pomagają nam w tym materiały działające kojąco na nasze sumienie – zdjęcia zrelaksowanych kur z trawą w tle, czy cieląt leżących na czystej słomie. Nie wnikamy, czy pochodzą one rzeczywiście z ferm, które produkują żywność opatrując ją takimi certyfikatami. W większości przypadków jednak, okazuje się, że warunki życia zwierząt, z których powstały certyfikowane produkty, wyglądają zgoła inaczej niż sugerują to zdjęcia podsuwane nam pod nos.

Podsumowując, mamy wiele możliwości uprawiania schizofrenii moralnej. I to robimy. Chyba że ktoś uderzy w stół i powie: sprawdzam, albo gdy sami/same to zrobimy. Część z nas złapie się wtedy za głowę i powie: faktycznie, to co robię nie zgadza się z tym co myślę, co deklaruję. Z tego dylematu są dwa wyjścia: albo dopasowujemy deklarację do zachowania znajdując jakąś racjonalizację swojego zachowania (wierzymy ślepo w dobre przepisy prawa, w certyfikaty, “zapominamy” o tym, że zwierzęta są zabijane, rezygnujemy z jakiegoś produktu, np. mięsa i uważamy, że to załatwia sprawę) albo dopasowujemy swoje zachowanie do deklaracji i wybieramy weganizm.

Różne twarze szowinizmu gatunkowego
W dopasowaniu zachowania do deklaracji bardzo przeszkadza nam kulturowo mocno zakorzeniony szowinizm gatunkowy. Pojęcie to (“speciesism”) stworzył angielski psycholog Richard Ryder w 1970 roku, aby opisać postawę istniejącą od dawien dawna polegającą na przyzwoleniu na traktowanie zwierząt pozaludzkich gorzej niż ludzi tylko ze względu na fakt, że nie należą do naszego gatunku. W praktyce to “gorzej” oznacza najczęściej “bardzo, bardzo źle”. W praktyce zwierzę zostaje zepchnięte do roli przedmiotu czy maszyny, która ma służyć naszym celom.  Teoria ewolucji Darwina podpowiada nam co prawda, że my też jesteśmy zwierzętami, a biologia i etologia poznawcza, oraz własne doświadczenie mówią nam, że przynajmniej niektóre zwierzęta (bez wątpienia kręgowce – a więc, oprócz ssaków i ptaków, także płazy, gady i ryby) są zdolne do odczuwania bólu, strachu i cierpienia (nie mówiąc już o tym, że ich życie umysłowe jest dużo bogatsze niż te podstawowe kwestie), więc zdajemy sobie oczywiście sprawę, że jest różnica między świnią a fasolą, czy między krową a samochodem, ale wychowanie w szowinizmie sprawia, że albo nie wychodzimy poza naszą deklarację o niezadawaniu niepotrzebnego cierpienia, albo uzupełniamy ją sympatią kierowaną bardzo wybiórczo wobec niektórych zwierząt.

Zresztą i wobec zwierząt domowych potrafimy mieć bardzo przedmiotowy stosunek. Jeśli dla niektórych z nas pies Ares czy kot Gienek są rzeczywiście członkami rodziny, o których się troszczymy, to dla wielu takie zwierzęta będą kolejnym elementem wyposażenia, zabawką, gadżetem lub hobby. Wtedy zwierzęta będą dzielić się na przedmiot zainteresowania (domowe i dzikie) i przedmiot eksploatacji (gospodarskie, laboratoryjne). Pierwsza grupa będzie posiadana, obserwowana, podziwiana na żywo, druga będzie posiadana, konsumowana i podziwiana jako produkt spożywczy. Szowinizm gatunkowy będzie mieć wtedy dwie twarze – łagodną, protekcjonalną (która czasem może się skrzywić – gdy pozbywamy się gadżetu, który się zestarzał lub, gdy podziw dla dzikich zwierząt połączymy z polowaniem na nie i podziwianiem ich w formie trofeów na ścianie), oraz twarz obojętną wobec tych zwierząt, z których eksploatacji regularnie korzystamy (która musi mieć wsparcie ze strony dyskretnego zaplecza fermy i rzeźni, gdzie realna przemoc nie będzie męczyć naszych oczu i uszu). To ta obojętna twarz szowinizmu czyni największe spustoszenie. Uczymy się jej od dzieciństwa, dlatego ta postawa wydaje się tak naturalna i oczywista, a sprzeciw wobec niej wyolbrzymiony, radykalny i niepotrzebnie zakłócający spokój.

Uzgodnić deklarację z zachowaniem

Spokój ten jest jednak pozorny, a ofiary takiego podejścia realne i liczne. W samej Polsce to 800 milionów ptaków i ssaków rocznie i trudna do oszacowania liczba ryb (brutalne w rzeczywistości wędkarstwo też jawi się jako przyjemna forma spędzania czasu). Jeśli jednak przyjmiemy, że pies Ares i kot Gienek nie zasługuje na cierpienie i zabicie go z byle powodu, to trudno uciec przed wnioskiem, że krowy, świnie czy kury także na to nie zasługują. Podtrzymanie naszego stylu życia nie można uznać za wystarczająco ważny powód. Nasza deklaracja niezadawania niepotrzebnego cierpienia domaga się poważnego potraktowania. W rzeczywistości, domaga się weganizmu. Widać jak na dłoni, że nie jest on wyolbrzymioną czy niepotrzebną reakcją. Weganizm jest adekwatną odpowiedzią, wzięciem odpowiedzialności za własne słowa i za to, by nie płacić za cudze, niezawinione i niepotrzebne cierpienie.


 _____________________
Chcesz wiedzieć więcej?

- Na temat CMC - computer mediated communication przeczytałam ciekawą książkę M.Kamińskiej "Niecne memy. 12 wykładów o kulturze internetu" (link)


czwartek, 3 listopada 2016

Dobrostan, czyli brzydkie słowo na D

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

„Należy pytać nie o to, czy zwierzęta mogą rozumować, ani czy mogą mówić, lecz czy mogą cierpieć.” – stwierdził w 1780 roku angielski prawnik i filozof Jeremy Bentham we „Wprowadzeniu do zasad moralności i prawodawstwa”. To znany cytat, szczególnie wśród osób, którym bliski jest los zwierząt, i które czytały „Wyzwolenie zwierząt” Petera Singera. Ten australijski filozof kontynuuje spuściznę Benthama w zakresie utylitaryzmu i zajmuje się etycznymi aspektami stosunku człowieka do innych zwierząt.

Bentham jako pierwszy w zachodnim świecie stwierdził, że zdolność do cierpienia jest kryterium istotnym moralnie, ważniejszym nawet niż zdolność do rozumowania czy mowy. Wcześniej typowano tylko rozum (lub duszę) i używanie języka uznając, że charakteryzują one wyłącznie człowieka. Tym samym nasz gatunek jako jedyny liczył się moralnie. Fajna sprawa, prawda? Bentham złamał tę hegemonię i do wspólnoty moralnej, która obejmowała dotąd tylko ludzi, włączył także zwierzęta pozaludzkie zdolne do cierpienia, np. psa, konia, krowę, świnię czy kurę.

Co to znaczy „włączył zwierzęta do wspólnoty moralnej”? Bentham stwierdził, że ludzie mają wobec nowych członków moralnego kręgu bezpośrednie obowiązki. W zasadzie ograniczył te obowiązki do jednego: skoro zwierzęta są zdolne do cierpienia, człowiek jest im winien humanitarne traktowanie. Innymi słowy, człowiekowi nie wolno zadawać zwierzętom niepotrzebnego cierpienia.

Obowiązek był bezpośredni, to znaczy zachodził między człowiekiem a zwierzęciem. Złośliwe bicie strudzonego konia było niemoralne, bo człowiek zadawał niepotrzebne cierpienie właśnie jemu - koniowi, a nie dlatego, że bicie miało miejsce w obecności dzieci (co czyniłoby szkodę dzieciom), ani dlatego, że zbity koń był własnością innego człowieka (co stanowiłoby szkodę dla właściciela konia), ani dlatego, że sprawca zepsułby sobie charakter (co wyrządziłoby szkodę jemu, a w przyszłości mogłoby być szkodliwe dla innych ludzi, gdyby zaczął stosować przemoc wobec nich). Obowiązek bezpośredni powstrzymania się od zadawania niepotrzebnego cierpienia wynikał po prostu i wyłącznie z faktu, że koń był zdolny do cierpienia.

Od czasów Benthama, wystarczyła zatem zdolność do cierpienia (bez dowodzenia zdolności do rozumowania czy mowy), żeby istoty ją posiadające liczyły się moralnie. Podejście to zaakceptowano i stało się ono podstawą wszystkich regulacji prawnych dotyczących stosunku człowieka do zwierząt. W tamtym czasie było to przełomowe podejście. Pozostaje standardem do dzisiaj. Podstawowym słowem z zakresu tego podejścia jest „dobrostan”. Dlaczego więc nazywam je brzydkim słowem na „D”?

Amerykański prawnik i filozof Gary Francione, w swojej książce „Introduction to Animal Rights. Your Child or the Dog” z 2000 roku poświęcił Benthamowi cały rozdział pt. „Mieć krowę i ją zjeść: Błąd Benthama”. Nie, Francione nie odmawia angielskiemu filozofowi dokonania przełomu, o którym napisałam powyżej. Uznaje go w pełni. Informuje nas jednak o dodatkowej rzeczy, którą Betham napisał, a która słynnym cytatem już się nie stała. Otóż w tym samym dziele (Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa), zanim wypowiedział się przeciwko dręczeniu zwierząt, Bentham sprytnie zabezpieczył tyły (i spiżarnię) twierdząc, że nie ma nic złego w jedzeniu zwierząt (a więc także w ich zabijaniu na jedzenie), bo nie mają one (jego zdaniem) oczekiwań wobec przyszłości i zostają (jego zdaniem) zabite z ręki człowieka sprawniej i szybciej niż dzieje się to w naturze. 

Dokładnie tak, Bentham nie zobowiązywał siebie ani nikogo innego do wegetarianizmu czy weganizmu. Nie apelował o zniesienie hodowli zwierząt. Stwierdził tylko, że cierpienie zwierząt liczy się moralnie w takim sensie, że nie należy go zadawać niepotrzebnie. Jednak istnienie niepotrzebnego cierpienia (na przykład bicie ze złości), które jest według Benthama złe moralnie,  oznaczać nieuchronnie musi istnienie cierpienia potrzebnego, które jest według Benthama moralnie dopuszczalne. Jakie to jest cierpienie? Ano takie, które jest potrzebne do uzyskania np. mięsa, mleka czy jajek, które jeden sprzeda, a drugi kupi. Mieć krowę (nie zadawać jej niepotrzebnego cierpienia) i ją zjeść (zadać jej tylko cierpienie potrzebne). Zgrabnie, ładnie i po krzyku. Dbamy, zabijamy i zjadamy. W czym więc tkwi błąd, o którym pisze Francione?

Francione, autor abolicjonistycznego podejścia do praw zwierząt, którego analizy bardzo cenię, zwraca nam uwagę, że Jeremy Bentham był przeciwnikiem niewolnictwa ludzi, bo zdawał sobie sprawę, że instytucja niewolnictwa, która jednego człowieka traktuje jak własność drugiego, degraduje człowieka zniewolonego do kategorii rzeczy i uniemożliwia realizację jego interesów wystawiając go na łaskę i niełaskę właściciela. Owszem jeden właściciel może być łaskawy, jedna forma niewolnictwa łagodniejsza od innej, ale bycie traktowanym jak rzecz rokuje bardzo źle dla niewolnika. Interesy właściciela zawsze będą bowiem mierzone z większą starannością niż interesy człowieka zniewolonego. Bentham nie zauważył jednak analogii między niewolnictwem ludzi, które odrzucał, a statusem zwierząt jako własności, który dopuszczał. Z jednej strony równe traktowanie interesów człowieka-niewolnika i człowieka-właściciela wydawało mu się niemożliwe w praktyce; z drugiej strony przeoczył, że jeszcze bardziej niewykonalne jest nadanie wagi interesowi, które posiada zwierzę, by nie cierpieć, gdy na drugiej szalce wagi położony zostanie interes właściciela, by oszczędnie zwierzę wyhodować, z zyskiem je sprzedać i być konkurencyjnym.

Dobrostan zwierząt jest kategorią regularnie używaną właśnie w kontekście warunków chowu i hodowli zwierząt, ze szczególnym uwzględnieniem zwierząt traktowanych jako żywy surowiec (przyszłe mięso, skóra i futro) czy jako żywe maszyny (produkcja mleka, jaj czy wełny). Mówi się o nim obecnie w kontekście zwierząt legalnie trzymanych całe życie w klatkach albo w zatłoczonych pomieszczeniach, stojących we własnych odchodach, oddzielanych siłą od własnego potomstwa, unieruchamianych na całe tygodnie, okaleczanych, nieleczonych z chorób czy urazów, których nie opłaca się leczyć. Dobrostan oznacza w praktyce warunki utrzymania eksploatowanych zwierząt. 

Konsumentowi oferuje się dziś różne poziomy dobrostanu, czyli stopniowalność potrzebnego cierpienia i dyskomfortu. Można wybrać jakie cierpienie jest według naszego mniemania „potrzebne” dla zapewnienia naszego moralnego komfortu. Istnieją na przykład certyfikaty dotyczące warunków utrzymania kur znoszących jaja – oznaczone cyframi od 0 do 3. Najwyraźniej niweluje się w ten sposób coś takiego jak obiektywnie „niepotrzebne cierpienie”, które potępiłby Bentham. Każdy konsument sam kalkuluje, od jakiej dawki zaczyna się niepotrzebne, a gdzie kończy potrzebne cierpienie. Można powiedzieć – dobrostan szyty na miarę.  Mówi się o dobrostanie także w kontekście zwierząt wykorzystywanych w rozrywce (np. dobrostan słonia tresowanego w cyrku do włażenia na taboret i zabawiania publiczności) jak i  o dobrostanie zwierząt między etapami eksperymentów, które sprawiają ból i okaleczają. Dobrostan jest nieodłącznym towarzyszem eksploatacji zwierząt do tego stopnia, że jest także obecny w rzeźni. Tam mówi się - nie żartuję – o ochronie podczas zabijania.

Według Francione’a błąd Benthama tkwi w tym, że powstrzymał się on od rozważenia sytuacji zwierząt będących własnością człowieka w podobny sposób jak zrobił to w przypadku ludzkich niewolników. Status własności – dobitnie powtarza Francione – jest jednym z najgorzej rokujących dla zwierząt czynników. Dopóki zwierzęta będą traktowane jak rzeczy, czyli wyłącznie jak zasób, rzecz, środek do celu, dopóty wszelkie postulaty rozważania na poważnie choćby ich zdolności do cierpienia będą skazane na niepowodzenie.

Francione pyta: Skoro postulat włączenia zwierząt do wspólnoty moralnej i zakaz zadawania im niepotrzebnego cierpienia były tak przełomowe i stanęły u podstaw wszystkich regulacji prawnych mających dbać o dobrostan zwierząt (tzw. welfare) jak to możliwe, że w XX wieku doszło do rozwinięcia ferm przemysłowych, gdzie zintensyfikowanie produkcji tak drastycznie zwiększyło cierpienie zwierząt? Francione odpowiada: Nie można mieć krowy (dbać o nią) i ją zjadać (krzywdzić ją). Nie można zarazem traktować zwierzęcia jako istoty zdolnej do cierpienia i jako żywca rzeźnego, czy maszyny do produkcji mleka. Ci, którzy myślą, że da się to robić, sami się oszukują. Ci, którzy wiedzą, że tego zrobić się nie da, ale twardo heblują kolejne przepisy, być może próbują pomóc zmartwionym konsumentom zwierząt podtrzymać konsumpcję i względnie czyste sumienie. Jednak projekt dobrostanu w eksploatacji po prostu nie działa. To oksymoron.

Prawodawstwo dobrostanowe robi jeszcze jedną rzecz, oprócz tego, że nie działa: tak bardzo skupia naszą uwagę na pytaniu W JAKI SPOSÓB eksploatować zwierzęta, że wyklucza z naszego horyzontu myślowego pytanie CZY MUSIMY eksploatować zwierzęta. Co więcej, nawet jeśli to drugie pytanie gdzieś się pojawia, od razu jest traktowane jako radykalne, utopijne, idealistyczne, albo – co gorsza – jako wstęp do zamachu na wolność do eksploatowania zwierząt. Prawodawstwo dobrostanowe współdziała z gospodarką opartą na traktowaniu zwierząt jak rzeczy i z naszym pragnieniem, by niewielkim kosztem, mieć wrażenie, że jesteśmy cywilizowanym społeczeństwem. W końcu miarą człowieczeństwa ma być stosunek do zwierząt. No to mamy. Dobrostanowy, szyty na taką miarę, jaką akurat właściciel, hodowca, czy konsument uzna za stosowną.   



Czytaj więcej:
- Jeśli mi nie wierzycie, że można "chronić" podczas zabijania, zobaczcie na własne oczy (link