niedziela, 29 stycznia 2017

Solidarni przemocą?

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Zobaczyłam niedawno zapowiedź akcji "Branding 269” organizowanej przez grupę 269Life Śląsk - Poland. To skłoniło mnie do krótkiej refleksji na temat przemocy w aktywizmie na rzecz praw zwierząt. 

Branding, od którego bierze się „branding 269”, to wypalanie rozżarzonym żelazem znaku na ciele zwierząt (najczęściej bydła), aby oznaczyć do kogo zwierzę należy. Jest to akt przemocy i dominacji. Dosłownie przypieczętowuje się własność, której znak zwierzę będzie nosić aż do śmierci. Swój rodowód branding ma w Starożytności. Jest wciąż praktykowany m.in. w Stanach Zjednoczonych. 

W aktywizmie prozwierzęcym branding ludzi pojawił się w 2012 roku w Izraelu i polegał na wypaleniu paru aktywistom znaku 269 rozżarzonym żelazem. Liczba 269 widniała na plastikowym klipsie w uchu jednego z cieląt, które aktywiści widzieli wcześniej na fermie mlecznej. Akcję wypalania zainicjował Sasha Boojor, aby wyrazić solidarność z bezimiennymi ofiarami przemysłu mięsnego i mlecznego. Potem powieliło ją wielu aktywistów i aktywistek w różnych krajach. Odmianą tej akcji jest też robienie tatuażu 269. 

Branding zarówno krów jak i ludzi to zadanie intensywnego bólu, ciężkie oparzenie i trwałe uszkodzenie skóry.  W akcjach polegających na brandingu ludzi (w odróżnieniu od akcji pochodnej polegającej na zrobieniu tatuażu) niepokoi mnie kwestia dosłownego używania przemocy, bo ruch na rzecz praw zwierząt jest z zasady ruchem przeciwko przemocy. Dlatego nie powinien zgadzać się na jej używanie jako strategii działania i generować niepotrzebne cierpienie.

Choć akt dominacji jest symboliczny, bo tutaj ludzie, którzy się znakowaniu poddają nie są do tego zmuszeni i robią to z własnej woli, to branding jest jednocześnie dosłownym powtórzeniem aktu przemocy, tyle że obróconej ku samemu sobie. Niektórzy powiedzą, że nie ma czegoś takiego jak samogwałt. To prawda, ale jest coś takiego jak masochizm i raczej nie uznajemy go za coś korzystnego. Nie utożsamiam aktywistycznego brandingu z aktem masochistycznym, bo nie siedzę ludziom w głowach i nie wiem co dominuje jako powód takiej decyzji u poszczególnych osób. Jednak fakt, że wybierają taką formę jest moim zdaniem niepokojące, tym bardziej że osoby decydujące się na branding zazwyczaj korzystają z czyjejś pomocy, a tym samym, oprócz siecie, w akt przemocy wikłają drugą osobę.

Rozumiem cierpienie będące ceną lub skutkiem ubocznym działania w czyjejś obronie, przeciwko zadawanej mu przemocy: zostać pobitym przez agresywnego nacjonalistę w obronie zaatakowanego nie-Polaka, odmrozić sobie uszy pomagając uchodźcom na zimowym szlaku albo narazić się na niebezpieczeństwo ze strony mściwego „pana domu” przyjmując pod swój dach ofiarę przemocy domowej. 

W przypadku brandingu jest tak, jakby ktoś w geście solidarności z uchodźcami marznącymi na zimowym szlaku odmroził sobie uszy lodem z własnej zamrażarki. Jest też tak, jakby w geście solidarności z pobitymi nie-Polakami ktoś poprosił znajomego, żeby ten obił mu twarz albo w geście solidarności z ofiarami przemocy domowej poprosił znajomego, żeby ten przypalił mu/jej przedramię żelazkiem. 

To odtwarzanie aktów przemocy rodzących cierpienie, żeby …. sprzeciwiać się aktom przemocy, które odtwarzamy! To zachęcanie kogoś do zadawania przemocy w przypadku, gdy przemoc zadaje druga osoba. To, zatem, mnożenie przemocy, gdy w tym samym czasie można mnożyć gesty pokoju, edukować o złu przemocy lub bezpośrednio pomagać jej ofiarom. To zgoda na warunki jakie piszą dziś tabloidy: „Mówcie językiem przemocy, jeśli chcecie być usłyszani”, zamiast tworzenia nieprzemocowej alternatywy dla takiego języka. Jak mamy tworzyć świat pokoju z materiału, z którego zbudowany jest świat przemocy, wojny i dominacji?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz