wtorek, 22 listopada 2016

Pieśń słowika, piersi z kury

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Precz z tym z naszej grupy!
Koleżanka z fundacji promującej prawa zwierząt udostępniła na grupie na Facebooku o nazwie “Ptaki” link do tekstu z bloga fundacji pt. 12 porad jak z wegetarianizmu przejść na weganizm. Wydawałoby się, że w grupie interesującej się ptakami (a więc zwierzętami) może znaleźć się sporo osób, które nie jedzą mięsa (czyli zwierząt) ze względu na zwierzęta. Wydawałoby się, że mogły słyszeć o weganizmie, bo w ciągu ostatnich paru lat sporo się o nim mówi i pisze (choć bardzo różnie i nie zawsze w związku ze zwierzętami). Wydawałoby się, że jeśli nawet ktoś o weganizmie ma mgliste pojęcie, może po prostu sprawdzić o co chodzi czytając tekst, lub – w najgorszym razie – tekst ten zignorować. No właśnie, wydawałoby się.

Komunikacja przez komputer
Parę osób polubiło udostępnienie, ale komentarze pod postem były wrogie, prześmiewcze, chamskie i wulgarne, albo świadczyły o braku wiedzy. Owszem, niekulturalne czy nienawistne komentarze to niestety specyfika tzw. komunikacji zapośredniczonej przez komputery (CMC). Ułatwia ona luzowanie hamulców, które narzucamy sobie w bezpośrednim kontakcie z drugim człowiekiem. W internecie nie porozumiewamy się z osobami, lecz bardziej z postaciami/awatarami. Brakuje tu komunikacji pozawerbalnej. Mamy więc ograniczony dostęp do naszej empatii, którą w kontakcie bezpośrednim pobudza obserwacja min i gestów naszego rozmówcy czy rozmówczyni. Dlatego mamy większe szanse na zetknięcie się z agresją i na bycie bardziej agresywnym niż w realu. Na Facebooku nie ma takiego lęku przed ewentualnym odwetem, ani takiego zawstydzenia; takie uczucia często towarzyszą nam w kontaktach twarzą w twarz. Dlatego z pewnością trzeba brać  poprawkę na ograniczenia CMC, kiedy uprawia się aktywizm w mediach społecznościowych.

Stosunek do zwierząt mamy skomplikowany
O ile CMC ma zasadniczy wpływ na formę wypowiedzi, to treści z jakimi się spotykamy są spowodowane czym innym. Dlaczego w grupie dotyczącej zwierząt udostępnienie postu o szacunku wobec zwierząt wzbudza sprzeciw i agresję? Dotykamy bardzo złożonego tematu jakim jest nasz stosunek do zwierząt. Nas – indywidualnych ludzi, nas – społeczeństwa, nas – grupy deklarującej pozytywny stosunek do zwierząt, lecz przejawiającej zadziwiający rozdźwięk pomiędzy deklaracją a praktyką.

Szczytne deklaracje i ich granice
Nasze deklaracje są szczytne – wiemy, że wiele zwierząt (bez wątpienia ssaki i ptaki) jest zdolnych do odczuwania bólu i do przeżywania strachu. Z tego względu jesteśmy przekonani, że są zdolne do cierpienia i deklarujemy, że jesteśmy przeciwni zadawaniu niepotrzebnego cierpienia. Są zwierzęta, które traktujemy jak członków rodziny - najczęściej psy i koty. Wiemy, że trzeba uważać, żeby nie nadepnąć na łapę, wiemy, że trzeba dać pić i jeść, wiemy, że trzeba opatrzyć ranę, leczyć choroby i uśmierzać ból. I robimy to. Otaczamy opieką, chronimy, leczymy. Zwierzęta udomowione, takie jak pies czy kot, traktujemy w zasadzie tak jak małe dzieci, przy czym większość dzieci dorasta i opuszcza dom rodzinny, a zwierzęta pozostają od nas uzależnione na zawsze. Uzależnienie w dobrym, troskliwym domu to jednak scenariusz najlepszy z możliwych, bo bywają gorsze: zaniedbanie, nieleczenie chorób, izolowanie zwierzęcia (np. w kojcu), czy porzucenie. Zasadniczo  jednak, jako społeczeństwo, potępiamy takie przypadki, podobnie jak zaniedbanie, nieleczenie czy porzucenie dziecka.

Nasze szczytne deklaracje najczęściej kończą się jednak na psach i kotach (i paru innych gatunkach , które krótsza lub dłuższa tradycja przypisuje do grupy “pupili”). Kiedy mówimy “kocham zwierzęta” właśnie te gatunki mamy na myśli. Do głowy przychodzi parę podręcznych przykładów tej miłości: nasz pies Ares, przemiła suczka sąsiadów Maja, czy kot Gienek rodziców. Kiedy słyszymy, że psy są wykorzystywane w laboratoriach, jesteśmy niemile zaskoczeni albo źli. Myśl, że obszycie kaptura zimowej kurtki może pochodzić z psa zabitego w Chinach napawa nas przerażeniem i odrazą. Równocześnie jemy hamburgery, jajecznicę, pijemy krowie mleko, choć w zdolności do odczuwania bólu, przeżywania strachu i cierpienia krowy, świnie i kury nie ustępują psom i kotom, też są zwierzętami, a pozyskiwanie produktów mięsa, nabiału i jaj wiąże się z zadawaniem bólu, cierpienia i z zabijaniem zwierząt. Gdyby te produkty były nam niezbędne, nie mielibyśmy wyjścia i bylibyśmy jak lwica na sawannie, która musi zabić, by przeżyć i nakarmić swoje dzieci. My jednak tych produktów nie potrzebujemy. One nie służą nam do podtrzymania życia, lecz do kontynuowania stylu życia, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

“Schizofrenia moralna”
Amerykański prawnik i filozof praw zwierząt, Gary Francione ukuł określenie “schizofrenia moralna”, by nazwać tę rozbieżność pomiędzy deklaracją sprzeciwu wobec zadawania niepotrzebnego cierpienia a zachowaniem, które to niepotrzebne cierpienie regularnie powoduje.

A może zaufać przepisom?
Większość z nas jest w tej komfortowej psychicznie sytuacji, że nie musi myśleć o tym, za co tak naprawdę płacimy jeśli kupujemy mięso, nabiał czy jaja. Możemy całkowicie wyeliminować myślenie o zwierzętach, które są w tym celu eksploatowane i zabijane. Owszem, widzimy zdjęcia fioletowej krowy Milki, postać kogucika ubranego w kucharski fartuszek czy schemat świni z opisanymi kulinarnie częściami ciała, ale te zwierzęta nie kojarzą nam się z czującymi istotami, nie są tak realne i indywidualne jak pies Ares czy kot Gienek. Wiele mechanizmów psychologicznych i czynników kulturowych sprawia, że zwierzęta te są w najlepszym razie dwuwymiarowymi postaciami, których kształt i kolor jesteśmy w stanie przywołać jak postaci z kreskówki.
Jeśli już jednak myśl o ewentualnym cierpieniu takich zwierząt przyjdzie nam do głowy, możemy przekonywać samych siebie, że one wcale nie cierpią, bo zakładamy, że przepisy prawa i kontrole wdrażania tych przepisów zapewniają zwierzętom bezbolesną hodowlę i humanitarną śmierć. Jednak nie zastanawiamy się co czyni nas takimi optymistami w odniesieniu do sytuacji na fermach i w rzeźniach, skoro równocześnie nie daje się uchronić przed cierpieniem, często znacznym, psów i kotów przebywających w schroniskach. A przecież mają one dużo wyższy status w społeczeństwie niż krowy, świnie i kury.

Okazuje się, że przepisy dotyczące opieki nad bezdomnymi zwierzętami są wciąż niezadowalające. Jest też kłopot z wdrażaniem przepisów i ich kontrolą. Dochodzi do poważnych zaniedbań, a nawet do maltretowania psów i kotów w schroniskach, choć takie miejsca są dostępne dla inspektorów, wolontariuszy, ludzi przychodzących adoptować zwierzęta. W porównaniu ze schroniskiem, ferma i rzeźnia to miejsce dużo bardziej hermetyczne, dużo mniej dostępne. Krowy, świnie i kury (i parę innych gatunków) mają niski status w społeczeństwie wyrażającym automatyczną zgodę na pozbawianie ich życia. Jeśli nawet doszło do zaniedbań (np. głodzenia, nieleczenia ran czy złamań), wszelkie dowody znikną na dobre, gdy ciała pokrojone w zgrabne porcje wyjadą z ubojni. Skąd więc bierze się nasz optymizm?

A może przestać jeść mięso?

Niektórzy z nas postanawiają nie kupować mięsa, bo ono wymaga zabijania. Równocześnie decydują, że będą nadal kupować jaja i nabiał, bo to nie ich wina, że w końcu i tak rolnik te zwierzęta zabije. Są przecież organizacje prozwierzęce, które promują wegetarianizm i skupiają się przede wszystkim na mięsie. Dają do zrozumienia, że “mięso to morderstwo”, a mleko i jaja to taka opcjonalna sprawa – ktoś chce dalej jeść, niech robi co uważa, ktoś chce przestać je jeść, to ładnie z jego strony. Nie mówią wyraźnie, że mleko i jajka też są ściśle związane z zabijaniem zarówno przed sprzedażą produktu przez rolnika jak i po tym, gdy produkt trafi do sklepu.

W produkcji mleka najpierw giną cielęta płci męskiej urodzone, by krowa rozpoczęła laktację, a po paru latach ginie krowa, której płodność lub laktacje się zmniejszyły. W produkcji jaj najpierw giną jednodniowe kurczęta płci męskiej, które wykluły się obok kurcząt płci żeńskiej – przyszłych kur niosek, potem giną kury nioski, których produkcja się obniżyła i wreszcie giną też ich matki i ojcowie (w końcu kury nioski skądś się też wziąć muszą).

A może kupować produkty z certyfikatem?
Możemy wreszcie uwierzyć certyfikatom typu “jajka dwójki”, do czego namawiają nas hodowcy, reklamy, a nawet organizacje deklarujące działanie na rzecz zwierząt. Kupując produkty odzwierzęce z takim oznaczeniem możemy żyć w przekonaniu, że ograniczamy nasz udział w najgorszych praktykach wobec zwierząt. Z pewnością pomagają nam w tym materiały działające kojąco na nasze sumienie – zdjęcia zrelaksowanych kur z trawą w tle, czy cieląt leżących na czystej słomie. Nie wnikamy, czy pochodzą one rzeczywiście z ferm, które produkują żywność opatrując ją takimi certyfikatami. W większości przypadków jednak, okazuje się, że warunki życia zwierząt, z których powstały certyfikowane produkty, wyglądają zgoła inaczej niż sugerują to zdjęcia podsuwane nam pod nos.

Podsumowując, mamy wiele możliwości uprawiania schizofrenii moralnej. I to robimy. Chyba że ktoś uderzy w stół i powie: sprawdzam, albo gdy sami/same to zrobimy. Część z nas złapie się wtedy za głowę i powie: faktycznie, to co robię nie zgadza się z tym co myślę, co deklaruję. Z tego dylematu są dwa wyjścia: albo dopasowujemy deklarację do zachowania znajdując jakąś racjonalizację swojego zachowania (wierzymy ślepo w dobre przepisy prawa, w certyfikaty, “zapominamy” o tym, że zwierzęta są zabijane, rezygnujemy z jakiegoś produktu, np. mięsa i uważamy, że to załatwia sprawę) albo dopasowujemy swoje zachowanie do deklaracji i wybieramy weganizm.

Różne twarze szowinizmu gatunkowego
W dopasowaniu zachowania do deklaracji bardzo przeszkadza nam kulturowo mocno zakorzeniony szowinizm gatunkowy. Pojęcie to (“speciesism”) stworzył angielski psycholog Richard Ryder w 1970 roku, aby opisać postawę istniejącą od dawien dawna polegającą na przyzwoleniu na traktowanie zwierząt pozaludzkich gorzej niż ludzi tylko ze względu na fakt, że nie należą do naszego gatunku. W praktyce to “gorzej” oznacza najczęściej “bardzo, bardzo źle”. W praktyce zwierzę zostaje zepchnięte do roli przedmiotu czy maszyny, która ma służyć naszym celom.  Teoria ewolucji Darwina podpowiada nam co prawda, że my też jesteśmy zwierzętami, a biologia i etologia poznawcza, oraz własne doświadczenie mówią nam, że przynajmniej niektóre zwierzęta (bez wątpienia kręgowce – a więc, oprócz ssaków i ptaków, także płazy, gady i ryby) są zdolne do odczuwania bólu, strachu i cierpienia (nie mówiąc już o tym, że ich życie umysłowe jest dużo bogatsze niż te podstawowe kwestie), więc zdajemy sobie oczywiście sprawę, że jest różnica między świnią a fasolą, czy między krową a samochodem, ale wychowanie w szowinizmie sprawia, że albo nie wychodzimy poza naszą deklarację o niezadawaniu niepotrzebnego cierpienia, albo uzupełniamy ją sympatią kierowaną bardzo wybiórczo wobec niektórych zwierząt.

Zresztą i wobec zwierząt domowych potrafimy mieć bardzo przedmiotowy stosunek. Jeśli dla niektórych z nas pies Ares czy kot Gienek są rzeczywiście członkami rodziny, o których się troszczymy, to dla wielu takie zwierzęta będą kolejnym elementem wyposażenia, zabawką, gadżetem lub hobby. Wtedy zwierzęta będą dzielić się na przedmiot zainteresowania (domowe i dzikie) i przedmiot eksploatacji (gospodarskie, laboratoryjne). Pierwsza grupa będzie posiadana, obserwowana, podziwiana na żywo, druga będzie posiadana, konsumowana i podziwiana jako produkt spożywczy. Szowinizm gatunkowy będzie mieć wtedy dwie twarze – łagodną, protekcjonalną (która czasem może się skrzywić – gdy pozbywamy się gadżetu, który się zestarzał lub, gdy podziw dla dzikich zwierząt połączymy z polowaniem na nie i podziwianiem ich w formie trofeów na ścianie), oraz twarz obojętną wobec tych zwierząt, z których eksploatacji regularnie korzystamy (która musi mieć wsparcie ze strony dyskretnego zaplecza fermy i rzeźni, gdzie realna przemoc nie będzie męczyć naszych oczu i uszu). To ta obojętna twarz szowinizmu czyni największe spustoszenie. Uczymy się jej od dzieciństwa, dlatego ta postawa wydaje się tak naturalna i oczywista, a sprzeciw wobec niej wyolbrzymiony, radykalny i niepotrzebnie zakłócający spokój.

Uzgodnić deklarację z zachowaniem

Spokój ten jest jednak pozorny, a ofiary takiego podejścia realne i liczne. W samej Polsce to 800 milionów ptaków i ssaków rocznie i trudna do oszacowania liczba ryb (brutalne w rzeczywistości wędkarstwo też jawi się jako przyjemna forma spędzania czasu). Jeśli jednak przyjmiemy, że pies Ares i kot Gienek nie zasługuje na cierpienie i zabicie go z byle powodu, to trudno uciec przed wnioskiem, że krowy, świnie czy kury także na to nie zasługują. Podtrzymanie naszego stylu życia nie można uznać za wystarczająco ważny powód. Nasza deklaracja niezadawania niepotrzebnego cierpienia domaga się poważnego potraktowania. W rzeczywistości, domaga się weganizmu. Widać jak na dłoni, że nie jest on wyolbrzymioną czy niepotrzebną reakcją. Weganizm jest adekwatną odpowiedzią, wzięciem odpowiedzialności za własne słowa i za to, by nie płacić za cudze, niezawinione i niepotrzebne cierpienie.


 _____________________
Chcesz wiedzieć więcej?

- Na temat CMC - computer mediated communication przeczytałam ciekawą książkę M.Kamińskiej "Niecne memy. 12 wykładów o kulturze internetu" (link)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz