niedziela, 14 października 2018

Weganizm jako segment konsumencki?

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Stany Zjednoczone, grudzień 1955 roku. Rosa Parks wsiada do autobusu w Montgomery w stanie Alabama. Kupuje bilet i zajmuje miejsce w tylnej części autobusu. Autobus przejeżdża kolejne trzy przystanki, na każdym wsiadają kolejni pasażerowie. Autobus zapełnia się, nie ma już miejsc siedzących dla nowo przybyłych. Kierowca autobusu wstaje, zbliża się do miejsca, gdzie siedzi Parks i zwraca się do niej i trzech innych osób, żeby wstały i zwolniły miejsce pasażerom, którzy wsiedli. Pasażerowie, których kierowca zamierza pozbawić miejsc siedzących są czarni. Nowi pasażerowie, którzy mają usiąść na ich miejscach są biali. Rosa Parks odmawia zwolnienia miejsca. Kierowca wzywa policję, która aresztuje Parks. Sąd skazuje Rosę Parks na grzywnę za złamanie prawa. 

Prawo, którego przykładem jest nakazywanie Afroamerykanom siadanie z tyłu autobusu i zwalnianie miejsca białym w razie tłoku, to jedno z tzw. praw Jima Crowa, czyli instytucjonalnego rasizmu. Postawa Rosy Parks, za którą przyjdzie jej zapłacić nie tylko grzywnę w sądzie, jest odmową uznania segregacji rasowej. Rosa Parks nie ma dość stania w autobusie. Ma dość bycia traktowaną jak obywatel drugiej kategorii, ma dość bycia poniżaną. Jej protest jest częścią działań ruchu na rzecz praw obywatelskich dla afroamerykańskich obywateli USA, na rzecz prawnej i faktycznej równości wszystkich obywateli i obywatelek, przeciwko rasizmowi. 

Afroamerykańscy mieszkańcy Montgomery stanowiący 70 procent pasażerów miejskich autobusów podejmują bojkot tego transportu i przez ponad rok docierają do pracy na piechotę, albo podwożą się wzajemnie samochodami. Pół roku później sąd orzeka, że prawo segregacji rasowej w autobusach w Alabamie jest niezgodne z konstytucją. Ale zwycięstwo pozostaje na razie teoretyczne. W rzeczywistości, postanowienie sądu wzbudza agresję i przemoc ze strony części białych, uprzywilejowanych mieszkańców miasta, a władze miasta wprowadzają nowe przepisy wzmacniające segregację w innych obszarach życia. Niemniej walka o równość wobec prawa trwa i nie schodzi z agendy ruchu. Jest jego celem.

Wyobraźmy sobie teraz, że Rosa Parks przyjmuje inne podejście. Niezadowolona z ograniczeń, jakim podlega w autobusie, ulega namowom przedstawiciela autobusów miejskich, który podpowiada jej i innym osobom biorącym udział w bojkocie, że oto powstaje osobna linia autobusów, w których za nieco wyższą opłatą Afroamerykanie będą mogli jeździć osobno, wygodnie, bez siadania tylko z tyłu, bez ustępowania białym miejsca. Idealne rozwiązanie, no może trochę droższe, ale za komfort trzeba zapłacić. Bojkot zostaje przerwany, Afroamerykanie jeżdżą swoimi autobusami, biali swoimi, autobusy miejskie są zadowolone, bo teraz nawet więcej zarabiają (przypomnijmy, że Afroamerykanie w Montgomery stanowią 70 procent pasażerów transportu miejskiego). 

Rosa Parks bierze udział w dorocznych obchodach Dnia Afroamerykanów urządzanego przez Autobusy Miejskie. W tym dniu zaproszona na scenę chwali firmę przewozową za proaktywny stosunek do problemów Afroamerykanów w Ameryce. Losuje z kapelusza 3 szczęśliwe losy, które pozwolą trzem Afroamerykanom podróżować za darmo przez kolejny miesiąc. Ruch na rzecz praw obywatelskich w Montgomery zostaje przekształcony w zaspokajanie niektórych potrzeb konsumenckich. Mimo pozornej, lokalnej poprawy samopoczucia, segregacja trwa w najlepsze. Dochodzą tylko podmioty, które są w gruncie rzeczy obojętne na dyskryminację Afroamerykanów, ale „podłączają się”, bo dostrzegają możliwość osiągnięcia zysków. 

Choć alternatywny scenariusz z Rosą Parks w roli głównej jest tylko wytworem mojej wyobraźni, to przekształcanie ruchu na rzecz sprawiedliwości społecznej w segment konsumencki nie jest wymysłem, lecz rzeczywistością. Uniwersalne postulaty zyskują zainteresowanie biznesu, który podchodzi do nich jak do konsumenckiego popytu i odpowiada skrojoną według swojego zamysłu podażą. Tam, gdzie głównym motorem działania jest generowanie zysków, zgodność z postulatami ruchu społecznego nie jest wykluczona, ale nie jest też w ogóle potrzebna. Produkty lub usługi mogą służyć sprawie, ale jeśli jej nie służą, ale świetnie swoją przydatność udają i sprzedaż rośnie, to też dobrze. Co więcej, kiedy uniwersalne postulaty zostają zamienione w potrzeby konsumenckie, momentalnie tracą na swojej uniwersalności. Stają się po prostu potrzebami konkretnych klientów, tak samo ważnymi jak potrzeby innych konsumentów.

Również ruch na rzecz praw zwierząt podlega tym mechanizmom. Promocja weganizmu coraz częściej koncentruje się na zaspokajaniu potrzeb konsumpcyjnych wegan, zamiast na sprzeciwie wobec szowinizmu gatunkowego i eksploatacji zwierząt. Burgerownia, która wprowadza obok mięsno-serowego menu burgery wegańskie, staje się partnerem organizacji promującej weganizm. Właściciel restauracji, zachęcając do stołowania się w jego lokalach, wstawia na swoim profilu fejsbukowym dwa „bratnie” hasztagi: #gomeat #govegan. Tak właśnie wygląda przekształcanie uniwersalnych postulatów etycznych w zapotrzebowanie segmentu konsumenckiego, na które odpowiada spostrzegawczy i  kreatywny biznesmen. To, że biznes zauważa nowych potencjalnych konsumentów nie dziwi. Niepokojące jest takie partnerstwo. Organizacja z założenia prowegańska bierze tym samym udział w utwierdzaniu ludzi w przekonaniu, że weganizm to nic innego jak opcja dla wegan.

Niedawne pojawienie się wegańskich parówek na sieci stacji benzynowych zostało powitane z entuzjazmem wartym lepszej sprawy. Weganie prześcigali się w oświadczeniach, że już „spełnili wegański obowiązek” i zjedli rzeczoną parówkę, najlepiej więcej niż jedną. To, że można to  - nawet żartem – postrzegać konsumpcję jako rodzaj promocji weganizmu, jest co najmniej zastanawiające. Co więcej, wątpliwości pojedynczych osób co do faktu, że parówki te produkują zakłady mięsne, były ochoczo wyśmiewane przez „pragmatycznych” wegan. Owszem, żyjemy w świecie, gdzie coraz większą rolę na rynku spożywczym odgrywają duże koncerny, które z jednej strony zarabiają olbrzymie pieniądze na eksploatacji zwierząt (zdarza się, że i ludzi), a z drugiej zaczynają też zarabiać na produktach wegańskich. 

Jednak może właśnie dlatego, zamiast zaciekle konsumować, trzeba zwrócić uwagę na tę dynamikę i na fakt, że spycha ona weganizm do roli segmentu konsumenckiego. W takim scenariuszu postulaty poszanowania praw zwierząt i sprzeciwu wobec eksploatacji wyparowują. Pozostają tylko konsumenci, których część dostaje to, czego się domaga – produkty roślinne. Postulaty stają się preferencjami – ty preferujesz burgera wegańskiego, a kolega burgera wołowego. Burgerownia zaprasza  Ciebie i kolegę. A stacja benzynowa świętuje Dzień Wegetarianizmu w uznaniu dla preferencji niektórych swoich klientów. 

Czy stawianie na konsumpcję i przekształcanie etycznych postulatów w preferencje konsumenckie może wypchnąć weganizm z niszy, zmieniać nastawienie ludzi do zwierząt i do ich eksploatacji?  A czy dostępność indyjskich restauracji zmienia nastawienie ludzi do hinduizmu? Weganizm to nie tylko dieta i nie tylko konsumpcja. A już na pewno nie konsumpcjonizm. Weganizm, choć skupia się na zwierzętach, to nie tylko prawa zwierząt, ale także prawa ludzi, ruch społeczny na rzecz pokoju i sprawiedliwości zapoczątkowany w czasie II wojny światowej. Jeśli skutecznie zredukujemy go do segmentu konsumenckiego, to będziemy mieć koniec ruchu.





sobota, 6 października 2018

Zwierzęta jednak umierają

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Ostatnio, przy okazji rozmowy o czymś zupełnie innym, wspomniałam komuś o śmierci mojego kota. Powiedziałam, że umarł. Dokładnie tak się wyraziłam. Natychmiast padła riposta: Kasiu, zwierzęta „zdychają”, nie „umierają”.

Czy była to uwaga lingwistyczna? Wiem, że dziennikarzom piszącym o zwierzętach, takie „błędy” się poprawia. Tak jakby była to kwestia tak samo oczywista jak to, że słowo but pisze się przez „u” otwarte. Tak jakby język w obecnym kształcie był taki od zawsze, więc jakiekolwiek zmiany nie są mile widziane. Tak jakby obecny swój kształt język zawdzięczał wysokiej komisji, która tylko poprawność językową miała na względzie. 

A przecież język jest żywy i cały czas się zmienia. Nie mówimy już nie tylko językiem Jana Kochanowskiego, ale różnice potrafią być odczuwalne nawet między bezpośrednio po sobie następującymi pokoleniami. Wrażenie niezmienności języka jest tak samo złudne jak niezmienność tradycji, a nawet jak niezmienność dogmatów w Kościele Katolickim. Najświeższy katolicki dogmat o wniebowzięciu Maryi został ogłoszony przez papieża dopiero w 1950 roku. Dwa lata wcześniej ówczesny polski minister  przemysłu Hilary Minc zainicjował projekt "karp na każdym wigilijnym stole". Jak widać, nawet niezmienna tradycja i wielowiekowa nauka Kościoła mogą mieć raptem około 70 lat. 

Język się zmienia, a jego kształt zależy również od światopoglądów i ideologii, tyle że światopogląd dominujący jest często uważany za tak oczywisty, że jego językowe przejawy są „przezroczyste” – nie dyskutuje się o nich, a jeśli ktoś je zakwestionuje, od razu większość stwierdza, że podważane jest to, co jest przecież normalne, naturalne i prawidłowe. W kulturze patriarchalnej to mężczyźni dominują w polityce, prestiżowych zawodach, kadrach kierowniczych spółek, nie mówiąc już o Kościele Katolickim. Język właśnie to odzwierciedla i męskie nazwy zawodów są „normalne”, szczególnie jeśli są to zawody lub stanowiska prestiżowe, takie jak profesor, chirurg, minister, prezes czy prezydent. Formy żeńskie są mile widziane w zawodach, w których tradycyjnie w kulturze patriarchalnej dominują kobiety – przedszkolanka, pielęgniarka, sekretarka, opiekunka czy sprzątaczka. Tych form nikt nie oprotestowuje. Ale jak ktoś zaczyna „kombinować” i używać słów takich jak „psycholożka, profesorka, biolożka, prezydentka, to podnosi się często bunt, w którym kpina przeplata się z oburzeniem i strachem, że już za chwilę zostanie to prawnie narzucone, czego – tak na marginesie – wcale się nie postuluje. 

Podobnie rzecz się ma z oczywistością dominującej ideologii szowinizmu gatunkowego, która udaje neutralne powietrze, a w rzeczywistości odbija się mocno na języku. „Zdychać” to tylko jeden z wielu przykładów, które spełniają zapotrzebowanie na uwypuklenie przyjętej hierarchii z człowiekiem na czele i oddzieleniem człowieka od innych zwierząt do tego stopnia, że zaprzecza się nawet teorii ewolucji Darwina. Słynny naukowiec podkreślał przecież, że różnica między człowiekiem a zwierzętami jest różnicą stopnia, a nie rodzaju. W świetle tej teorii nasza tożsamość nie kończy się na cechach charakterystycznych dla naszego gatunku. Oprócz tego, jesteśmy też ssakami, kręgowcami, zwierzętami. Bycie człowiekiem jest komplementarne wobec bycia zwierzęciem. 

W ideologii szowinizmu gatunkowego człowiek może brzmieć godnie tylko poprzez oddzielenie się od całego Królestwa zwierząt i dominację nad innymi zwierzętami. Człowiek musi więc zaprzeczyć swemu pochodzeniu i cechom, które współdzieli ze zwierzętami. Podobnie jak w patriarchacie, mężczyźni macho za wszelką cenę muszą zaprzeczać posiadaniu cech uznawanych za kobiece, bo uznają to za degradujące. Niestety do cech wciąż uważanych za kobiece należą empatia i współczucie, życzliwość. Patriarchat wspiera więc szowinizm gatunkowy, bo najwyraźniej wzniesienie się na wyżyny człowieczeństwa w patriarchalnym wydaniu musi oznaczać brutalną dominację, wodzostwo zamiast konsekwentnego wzmacniania empatii i wykorzystywania swojej siły do ochrony słabszych, nie tylko ludzi ale i czujących zwierząt nienależących do naszego gatunku.

Opanowany przez szowinistycznego człowieka świat jest oczywiście pełen eksploatacji zwierząt. Większość z nas została wychowana na gatunkowych szowinistów. Nie musieliśmy się w ogóle wysilać w tym kierunku. Ta ideologia jest dominująca i większościowa, dlatego jest dla większości przezroczysta. Patrzymy więc z oczywistą obojętnością, nieraz z pogardą, szczególnie na te zwierzęta,  z których eksploatacji korzystamy. 

Zarówno pod względem częstotliwości korzystania jak i liczby eksploatowanych zwierząt, najistotniejsza eksploatacja zwierząt to przerabianie ich na jedzenie – mięso, wędliny, mleko, jogurty, sery i jaja. Całe słownictwo kulinarne jest uprzedmiotowieniem zwierząt. Nigdzie nie jest to tak oczywiste jak właśnie w kuchni. Ciała zwierząt już nie należą do nich. Są własnością konsumentów. Naruszenie integralności cielesnej rozpoczęte w rzeźni, tu tylko się kontynuuje i jest zasadą naczelną. Język kulinarny odzwierciedla i utrwala procesy ćwiartowania jednostek, odzierania ich z bycia jednostkami, istotami. Zwierzęta kręgowe (ptaki, ssaki, ryby), w większości posiadające świadomość, pamięć, zdolność do myślenia, odczuwania emocji,  uczenia się, stają się kulinarną masą, wsadem do naszych garnków i piekarników. 

W języku kulinarnym są słowa specjalne, pokazujące zwierzęce ciało jako produkt spożywczy - wieprzowina, jagnięcina, karkówka, cynaderki, albo słowa zdrobniałe, które momentalnie kierują naszą uwagę ku konsumpcji - skrzydełka nie służą już do latania, nóżki do chodzenia, wątróbka do oczyszczania krwi z toksyn. Są też słowa występujące w podstawowej formie, ale pozbawione w kuchni ich pierwotnych znaczeń („jaja” już nie są związane z rozmnażaniem się ptaków, „krowie mleko” jest oddzielone od laktacji i cielęcia, „cały kurczak” nie jest już pełnym życia ciekawskim ptakiem - to korpus martwego zwierzęcia pozbawiony głowy, wnętrzności i piór, a „zdrowe” ryby nie są nawet żywe, o ich zdrowiu nie wspominając. 

Wszelkie odniesienia do anatomii zwierząt odnoszą się tylko do metod kulinarnej obróbki i smaku potraw. Wszelkie odniesienia do zdrowia dotyczą oczywiście zdrowia konsumentów, nie zabitych lub eksploatowanych dla mleka czy jaj zwierząt. Język kulinarny zamyka drzwi przed naszą empatią. Kiedy jemy zwierzęta, język kulinarny pomaga nam cieszyć się smakiem i odciąć od nieciekawych skojarzeń.

Większość ludzi nie poluje, więc szokuje ich język myśliwych, który pełen jest eufemizmów i zmyłek. Farba znaczy krew (książkę pod tym tytułem napisał były myśliwy), ambona to miejsce, z którego się strzela, a zwierzyna to zwierzęta „przeznaczone” do bycia celem polowania. Niemniej, język ten jest zbieżny z językiem kulinarnym w jednej, najistotniejszej kwestii – skutecznego uprzedmiotowienia zwierząt.

Język pogardy wobec zwierząt wdziera się również do naszej mowy, kiedy mówimy o negatywnych cechach ludzi. Lubimy wtedy porównania do zwierząt, tak jakby to krowy były źle wychowane (co za bydło), świnie lubiły robić innym krzywdę (co za świństwo) lub kojarzyć wszystko z seksem (ale świński dowcip), tak jakby wszystkie owce były głupie i myślały tak samo (co za barany), tak jakby człowiek nie był zdolny do okrucieństwa (co za bestialstwo) ,tak jakbyśmy nie chcieli po prostu przyjąć do wiadomości, że człowiek potrafi robić dobre i złe, mądre i głupie rzeczy.

Język jest realnym i mocnym narzędziem. Możemy go używać mniej lub bardziej świadomie. Jeśli odrzuciliśmy dominującą ideologię i nie chcemy już jej wspierać, na pewno wymaga to większej uwagi, często zmiany starych nawyków, czasem nawet odwagi. Ale bez „nowych” użytkowniczek i użytkowników, drzwi kuchni pozostaną szczelnie zamknięte, a w niej,  w piekarniku, nadal będą piec się czyjeś skrzydła, zaś w kartonie będzie stało odebrane komuś mleko. 

Dlatego odpierając zarzut powtórzyłam, że przynajmniej według mnie zwierzęta jednak umierają.