wtorek, 13 grudnia 2016

Brudne banknoty w czystym świecie?

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Pod koniec listopada na Twitterze wybuchł skandal. Bank Anglii, drukujący banknoty dla Anglii i Walii, przyznał – w odpowiedzi na bezpośrednio zadane pytanie – że nowe banknoty pięciofuntowe zawierają tłuszcz zwierzęcy. W następstwie tego oświadczenia, pewien weganin stworzył petycję, w której domaga się od banku usunięcia łoju z banknotów argumentując, że jest to nie do zaakceptowania dla milionów wegan, wegetarian, wyznawców hinduizmu, sikhów i dżinistów w Wielkiej Brytanii. 7 grudnia 2016 roku, pod petycją widniało już ponad 131 tysięcy podpisów. Bank wydał oświadczenie, że o łoju w swoich pięciofuntówkach, produkowanych w nowej technologii z granulatu polimerowego, dowiedział się niedawno od swojego dostawcy, firmy Innovia. Bank zapewnił, że poważnie traktuje opinie swoich klientów i stwierdził, że Innovia zastanawia się czym zastąpić kontrowersyjny składnik wspomagający antystatyczne właściwości plastikowych banknotów. Bez wątpienia potencjał sprzeciwu to paręset milionów osób, więc trudno go nie zauważyć. Alternatywą dla łoju, pochodzącego najczęściej z zabitych w rzeźni krów, ma być na przykład olej kokosowy.

Pionierem w używaniu polimerowych banknotów, które mniej się brudzą, są trwalsze i trudniejsze do podrobienia, jest Australia. Używa ich już około 30 krajów. W Polsce na razie nie wprowadzono tej technologii. Niemniej, w świetle rewelacji z Anglii, Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych wydała oświadczenie, że nasze banknoty (wciąż papierowe) nie zawierają produktów odzwierzęcych. Przy okazji wymknęło jej się jednak, że dotyczy to tylko banknotów zmodernizowanych, drukowanych od 2014 roku, gdyż starsze zawierają żelatynę. A więc i u nas mamy do czynienia z pieniędzmi, w których skład wchodzi produkt pochodzący z rzeźni.

Jak zareagowały duże organizacje, takie jak The Vegetarian Society i the Vegan Society działające w Wielkiej Brytanii?  The Vegetarian Society umieściło na swojej stronie oświadczenie prasowe, że skontaktowali się z Bankiem Anglii jak tylko dowiedzieli się o sprawie i zaoferowali pomoc i wyjaśnienie w czym leży problem. Organizacja zamieściła też linki do artykułów i wywiadów, m.in. tekstu "Why vegetarians aren't happy with the UK's new £5 note", gdzie zacytowano Dyrektorkę Naczelną the Vegetarian Society, Lynne Elliot "Myślę, że jest tak dlatego [chodzi o tak głośny sprzeciw], że ludzie wkładają dużo wysiłku w unikanie używania produktów, które pochodzą z uboju zwierząt. Uważają na kosmetyki, środki czystości czy odzież, i w odniesieniu do tych wszystkich produktów mają możliwość wyboru. Niestety o taki wybór jest bardzo trudno w przypadku banknotów stosowanych jako waluta w danym kraju". " Najwyraźniej, the Vegetarian Society sprowadziło sprawę do obrony praw osób o określonej wrażliwości, które chcą mieć możliwość realizacji swoich potrzeb.

W tym samym artykule z cnbc, czytamy fragmenty oświadczenia, które the Vegan Society wysłało do cnbc: “(Łój) nie musi być używany w banknotach ponieważ istnieje wiele roślinnych alternatyw. Wykorzystywanie zwierząt w ten sposób jest przestarzałe i niekonieczne, nie mówiąc już o tym, że w oczywisty sposób jest okrutne. Chociaż weganie nie będą mogli zrezygnować z używania tych banknotów, liczymy na to, że Bank Anglii i jego dostawca potraktują sprawę poważnie i będą używać alternatywnych, przyjaznych weganom składnikach we wszystkich banknotach drukowanych w przyszłości.” Warto spojrzeć na kontekst, w jakim wypowiada się przedstawicielka The Vegan Society. Czy żyje ona w społeczeństwie, które wyrugowało systemową eksploatację zwierząt, większość jest weganami, a tylko od czasu do czasu mamy do czynienia z “przestarzałą” praktyką eksploatacji zwierząt lub importu produktów z eksploatacji odbywającej się poza granicami kraju? Czy produkty pochodzące z rzeźni są rzadkością, a łój w banknotach wyjątkiem? Nie, jest wprost przeciwnie.

W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w innych krajach Zachodu, eksploatacja zwierząt jest lukratywną gałęzią gospodarki (podobnie jak kiedyś opłacalne było niewolnictwo ludzi porywanych z Afryki). Nie wiem ile zwierząt ginie w rzeźniach angielskich; w Polsce jest to około 800 milionów ptaków i ssaków. Zwierzęta giną w rzeźni w związku z produkcją mięsa, a także w wyniku produkcji mleka i jajek. Z rzeźni wyjeżdżają mięśnie (czyli mięso), kości, krew, tłuszcz, organy wewnętrzne i skóra. Część jest wykorzystywana w przemyśle spożywczym, część w przemyśle odzieżowym, część jako karma dla zwierząt domowych czy dla zwierząt mięsożernych na fermach, gdzie hoduje się zwierzęta na futra. Po rozdzieleniu szczątków zwierząt po tych wszystkich gałęziach gospodarki zostaje wciąż ogromna ilość “towaru”, który można sprzedać, a który ze względu na dostępność (te 800 milionów rocznie podwaja się co roku) jest tani. Składniki odzwierzęce bywają używane w produkcji plastikowych torebek, opon rowerowych i samochodowych, klejach, biopaliwach, kosmetykach i wielu innych produktach. Ich wszechobecność wynika z faktu, że eksploatacja zwierząt jest zinstytucjonalizowana, systemowa i masowa. Dziwienie się, że łój pojawił się w banknotach jest w takich okolicznościach …. dziwne.

Dziennikarze podchwycili i powtórzyli w wielu artykułach to, o czym mówiła petycja: banknotów nie chcą używać weganie, wegetarianie, a także wyznawcy paru religii Wschodu. W taki sposób utrwala się stereotyp, że weganizm jest religią. No ale petycję stworzył niezrzeszony weganin, a podpisali ją pewnie także przedstawiciele religii wymienionych obok wegetarianizmu i weganizmu. Chciałam napisać, że martwi mnie podejście obydwu organizacji, które wydają się koncentrować na ludziach nie chcących dotykać “skażonych” banknotów, zamiast na zwierzętach nie chcących cierpieć i umierać w rzeźni. Jednak złapałam się za język (w zasadzie za rękę) przynajmniej w odniesieniu do Towarzystwa Wegetariańskiego. Jeszcze raz odwiedziłam stronę tej organizacji. Po pierwsze, promuje ono tylko dietę, nie mówiąc nic choćby o skórze, która też jest produktem z rzeźni. Po drugie, dieta, którą promuje Towarzystwo nie zawiera mięsa i produktów spożywczych pochodzących z ciała zabitego zwierzęcia (np. tłuszczu zwierzęcego, żelatyny, podpuszczki, kości) i jajek od kur pozbawionych “wolnego wybiegu”, ale Towarzystwo nie ma nic przeciwko nabiałowi czy jajkom z “wolnego wybiegu”, choć produkty te są ściśle związane z transportami “zużytych” lub “niepotrzebnych” zwierząt (krów, cieląt i kur) do rzeźni. Jaka w tym logika? Jakie uprawnienie ma the Vegetarian Society, żeby pouczać Bank Anglii o nieużywaniu jednego produkt z rzeźni, skoro sama ta organizacja produkty ściśle związane z rzeźnią aprobuje lub pomija milczeniem?

The Vegan Society jest organizacją, która promuje konsekwentne podejście do zwierząt – zachęca, by nie brać udziału w ich eksploatacji. Definicja weganizmu, którą utworzono w 1979 roku, mówi, że chodzi o sprzeciw wobec eksploatacji zwierząt i okrucieństwu wobec nich i próbę wykluczenia w stopniu możliwym i wykonalnym wszystkich form eksploatacji i okrucieństwa wobec zwierząt w związku z produkcją żywności, ubrań czy w jakimkolwiek innym celu; co za tym idzie jest to promocja rozwoju i wykorzystywania alternatyw wolnych od składników odzwierzęcych i niezwiązanych ze zwierzętami, które to alternatywy są korzystne dla ludzi, zwierząt i środowiska. Już wtedy, i zapewne jeszcze w 1944 roku, kiedy towarzystwo powstawało, zdawano sobie sprawę, że w społeczeństwie masowo eksploatującym zwierzęta stuprocentowe wykluczenie wszystkich form eksploatacji na dany moment jest możliwa tylko częściowo, a sprzeciwowi musi towarzyszyć promocja alternatyw. Jednak punkt ciężkości padał na zwierzęta, na zło eksploatacji zwierząt, na sprzeciw wobec tego zła.

Zatem weganizm narodził się jako ruch w imieniu zwierząt, przeciwko zadawanej im krzywdzie, można śmiało powiedzieć – jako ruch sprawiedliwości społecznej, który ramieniem objął grupę dotąd w praktyce pomijaną mimo deklaracji płynących jeszcze z czasów Benthama o niezadawaniu niepotrzebnego cierpienia. Jednak z biegiem czasu, weganizm zaczął być coraz bardziej utożsamiany z dietą. Skutkuje to dziś tym, że jest grupa ludzi stosujących dietę roślinną, którzy sami siebie określają weganami, podczas gdy biorą udział w eksploatacji zwierząt w innych, niż dieta, zakresach – noszą odzież ze skóry, wełny czy futra, jeżdżą samochodami ze skórzaną tapicerką, nie mają problemu z jazdą konną, hodują zwierzęta, handlują nimi. Jest też grupa wegan, którzy mocno skupiają się na diecie, i zaczynają uważać się po prostu za kolejną grupę konsumencką (konsumującą wegańskie produkty spożywcze, odzieżowe i korzystającą z wegańskich usług).

Odnoszę wrażenie, że reakcja the Vegan Society na niewegańskie banknoty wpisuje się w traktowanie weganizmu jako trend konsumencki, który wpisuje się w mozaikę różnorodnego społeczeństwa, zamiast kontestować eksploatację zwierząt. W tym scenariuszu nie mówi się, że eksploatacja zwierząt jest zła, tylko dba się o prawo niektórych konsumentów do odseparowania się. Ich stosunek do eksploatacji zwierząt staje się po prostu wyrazem ich indywidualnej wrażliwości, a rynek wegańskich produktów i usług odpowiada po prostu na potrzeby tej grupy. Widać wyraźnie, że prawa zwierząt z tego scenariusza zostają usunięte.

Dla porównania można wyobrazić sobie analogię, gdzie ruch praw dziecka zmienia się w konsumencki ruch rodziców o różnych preferencjach. Rodzice bijący dzieci chodzą do sklepów z paskami, zaś rodzice wolący nie bić dzieci mają do dyspozycji książki opisujące jak wychowywać bez bicia. Obydwie grupy funkcjonują obok siebie. Może co najwyżej dochodzić do komunikacji między nimi, w wyniku czego bijący przekonają niektórych niebijących lub na odwrót. Krzywda dzieci zostaje zrelatywizowana i przetłumaczona na język konsumpcji. Nie chcemy tego w przypadku praw dziecka. Myślę, że jeśli walczymy o prawa zwierząt, nie chcemy tego także dla zwierząt.


Czytaj więcej:
  • Strona petycji (link)
  • Oświadczenie Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych (link)
  • Artykuł "Why vegetarians aren't happy with the UK's new £5 note" (link)

poniedziałek, 28 listopada 2016

Mój talerz, cudze życie

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Od kiedy zostałam weganką niezmiennie interesuje mnie dlaczego inni ludzie wciąż weganami nie są. Nie chodzi mi o tych, którzy deklarują się jako obojętni lub wręcz wrogo nastawieni wobec zwierząt. Nie myślę też o tych, którzy są bezpośrednio zaangażowani w krzywdzenie zwierząt – hodowcy, rzeźnicy, eksperymentatorzy. Nie znaczy, że wrogość i obojętność jest niezmienna. Oczywiście, że może ulec zmianie. Nie chodzi, o to, że hodowca, rzeźnik czy eksperymentator nie może zmienić zawodu i stosunku do zwierząt. Znam takie przypadki – robiłam polskie napisy do filmu pt. Peaceable Kingdom. The Journey Home zrealizowanego przez Tribe of Heart. Bohaterami tego dokumentu są hodowcy, którzy wyhodowali i posłali na śmierć, albo nawet samodzielnie zabili, wiele zwierząt, ale w końcu, pod wpływem różnych czynników, zmienili swój stosunek do zwierząt, przestali je hodować i zabijać i dziś są weganami. Ich historie są ogromnie inspirujące, bo jeśli oni potrafili to zrobić, to w zasadzie droga ta jest otwarta dla każdego i każdej z nas.

O jakich ludzi chodzi mi więc w szczególności? O tych, którzy deklarują, że lubią, a nawet kochają zwierzęta. O tych, którzy mają psa, kota, królika, fretkę czy świnkę morską i dbają o swoich podopiecznych. Część odpowiedzi znajduję w mojej własnej historii. W końcu ja też miałam zwierzęta w domu, a przez wiele lat weganką nie byłam. Co więcej, do 2004 roku nawet mi to do głowy nie przyszło, mimo że byłam już dorosłą i samodzielną osobą i zawsze uważałam, że mam głowę na karku. Mam też na koncie półtoraroczny okres wegetarianizmu, czyli częściowej rezygnacji z produktów pochodzących z systemowego krzywdzenia zwierząt. Nieustająco uważam, że większość tropów prowadzi mnie do szowinizmu gatunkowego, ideologii dominacji naszego gatunku nad innymi tak powszechnie występującej, że aż niezauważalnej.

Szowinizm gatunkowy jest tak niezauważalny, że jego przejawy, czyli eksploatacja zwierząt, uznawane są za coś naturalnego, normalnego i niewymagającego wyjaśnienia. Co zatem pokazuje, że dotąd nie potrzebowaliśmy żadnych wyjaśnień? Konfrontacja z kimś, kto o takie wyjaśnienia zapyta. Wtedy zaskoczeni inteligentni ludzie mówią rzeczy, które zaprzeczają ich inteligencji. Dostarczają odpowiedzi, których poziomu wstydziliby się, gdyby rozmowa toczyła się na inny, “poważniejszy” temat. Czy to znaczy, że nagle ich inteligencja wyparowała? Przykro mi, ale nie wierzę w cuda. Myślę raczej, że to co mówią, zaskoczeni pytaniem, często nie jest racjonalnym kontrargumentem, lecz naprędce sklejoną racjonalizacją. Wymówką. De facto, im ktoś bardziej inteligentny, tym bardziej złożona będzie racjonalizacja. I cały czas mówię o ludziach deklarujących się jako przyjaciele zwierząt, przeciwni zadawaniu zwierzętom niepotrzebnego cierpienia.

W książce pt. Eat Like You Care napisanej przez Gary’ego Francione’a i Annę Charlton w 2013 roku, obok autentycznych wątpliwości i obaw wynikających z niewiedzy, mamy zestawienie najczęściej przedstawianych racjonalizacji. Autorzy odpowiadają na, jeśli dobrze policzyłam, 36 takich “ale” w przystępny, lecz nie protekcjonalny sposób. Książkę można więc polecić zarówno osobom, które takie wątpliwości mają jak i tym, które chciałyby skorzystać z doświadczenia wieloletnich działaczy na rzecz praw zwierząt i wzbogacić swój aktywizm o konstruktywne argumenty i pomocne dane.

Brak wiedzy dotyczy głównie kwestii zdrowotnych diety roślinnej. Pokutuje, na przykład, mit białka. Twierdzi się, że na diecie roślinnej człowiekowi zabraknie białka. Rozbrojenie tego mitu jest proste: wiele badań wskazuje, że na diecie roślinnej ludzie konsumują wystarczającą, lub nawet zbyt dużą ilość białka. Dodam w szczególności, że mówi tak największa na świecie organizacja zrzeszająca dietetyków, amerykańska Academy of Nutrition and Dietetics w swoim Stanowisku  na temat diet wegetariańskich. Stanowisko jest wynikiem analizy dostępnych badań i jest aktualizowane co około 5 lat. Tegoroczna aktualizacja potwierdza, że właściwie ułożone diety wegetariańskie (w tym wegańskie) zaspokajają zapotrzebowanie na składniki odżywcze na każdym etapie życia. Oczywiście oznacza to, że diety roślinnej należy się nauczyć, ale każda osoba chcąca żyć zdrowo, powinna interesować się tym jak układać sobie dietę, bo poleganie na tym co podpowiadają same kubki smakowe może być zgubne w skutkach. Na temat diety roślinnej mamy coraz więcej rzetelnych informacji, blogów i książek. Przybywa też dietetyków i dietetyczek posiadających odpowiednią wiedzę na temat takich diet i potrafiących w sposób przystępny ją przekazać.

Racjonalizacje czerpią pełnymi garściami właśnie z zasobów szowinizmu gatunkowego, czyli ideologii dominacji gatunkowej. Mogą mieć formę religijną (Ale Bóg pozwolił nam jeść zwierzęta), albo świecką (To my powołaliśmy zwierzęta do życia, żeby je zjeść, więc mamy prawo to robić). W przypadku rzekomego przyzwolenia Boga na jedzenie zwierząt, Francione i Charlton przypominają, że: (1) Księga Rodzaju ma nieco bardziej skomplikowany przekaz i za ideał uznaje jednak życie w harmonii ze zwierzętami, (2) nie należy się zapędzać i przyjmować wszystkiego dosłownie, bo albo będziemy musieli popierać np. niewolnictwo albo popadniemy w sprzeczność raz popierając morderstwo innym razem nadstawianie drugiego policzka, (3) nawet jeśli uważamy, że ludzie mają duszę i są ważniejsi od zwierząt, to taki pogląd nie stoi w sprzeczności z uznaniem, że zwierzęta są zdolne do cierpienia i że zadawanie go powinno być uzasadnione ważną przyczyną, za którą trudno uznać własną wygodę czy przyzwyczajenie do określonego smaku. Świecka wersja dominacji woła, nomen omen, o pomstę do nieba, jeśli przełożymy ją na relacje międzyludzkie. Jeśli bowiem uważamy, że mamy prawo krzywdzić i zabijać zwierzęta, bo powołaliśmy je do życia, to analogiczne myślenie w odniesieniu do naszych własnych dzieci rodzi najgorsze skojarzenia (i niestety czasem również zdarza się w praktyce, gdy rodzice uważając, że mają tzw. władzę rodzicielską czują się uprawnieni do przemocy fizycznej i psychicznej a także do wymuszaniu na dzieciach określonej ścieżki edukacyjnej a nawet zawodowej).

Wątpliwości zamieszczone w książce są typowe i często spotykane. Sama miałam z nimi wielokrotnie do czynienia w ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy zajmuję się aktywizmem na rzecz praw zwierząt. Przybierają czasem formę hipotetycznych sytuacji, w których dana osoba się nie znajduje, ale które mają udowodnić, że rzeczywista sytuacja, w której wątpiący przebywa ma rację bytu, jest usprawiedliwiona. Przyjrzyjmy się tej argumentacji na omówionym w książce przykładzie bezludnej wyspy. Znaleźliśmy się (oczywiście hipotetycznie) na bezludnej wyspie, gdzie nie rosną żadne jadalne rośliny. Będąc o krok od śmierci głodowej zauważamy królika i dramatycznym głosem pytamy naszego (niehipotetycznego) rozmówcę: Czyż nie mam prawa zabić i zjeść królika, żeby ocalić swoje życie? Następnie gładko przechodzimy do niehipotetycznej sytuacji w supermarkecie, gdzie pośród wielu jadalnych roślin, wybieramy pasztet z królika polerując czystość swojego sumienia hipotetycznym przykładem sytuacji z wyspy. Czy nie jesteśmy genialni? Francione odbiera nam przyjemność samozadowolenia punktując niedostatki takiego rozumowania. Nawet jeśli w wyjątkowej sytuacji będziemy usprawiedliwieni zabijając królika, nie mówi nam to nic o sytuacjach zwyczajnych, w których dysponujemy możliwością wyboru. Dodam, że podobnie jest choćby z kradzieżą, która w sytuacji ratowania zdrowia i życia może być usprawiedliwiona (biedna matka kradnie chleb dla siebie i dzieci), ale nie znaczy to, że kradzież dla wygody czy przyjemności jest w porządku.

Nie będę oczywiście przytaczać wszystkich przykładów i streszczać całej książki. Myślę, że wspólnym mianownikiem wszystkich odpowiedzi jest zachęta do refleksji i świeżego spojrzenia na nasze nawykowe myślenie i racjonalizacje zasilane szowinizmem gatunkowym. Nadzieja na to, że jesteśmy mimo wszystko gotowi i gotowe zmierzyć się z naszymi przekonaniami na nowo i poszerzyć wiedzę praktyczną jest ugruntowana na prostym przekonaniu: że w gruncie rzeczy i w głębi serca nie jesteśmy obojętni.



Czytaj więcej:
- Całe Stanowisko Academy of Nutrition and Dietetics, a dokładniej tegoroczna aktualizacja Stanowiska na temat diet wegetariańskich możecie przeczytać tu (link)
- Poprzednia aktualizacja tego stanowiska przetłumaczona na język polski  można pobrać ze strony Empatii (link)
- Jedna z poradni dietetycznych, gdzie uzyskacie informacje jak ułożyć dietę wegańską to Wegecentrum (link)
- Recenzję książki "Eat Like You Care" napisaną przez Janinę Cuper znajdziecie na blogu Empatii (link)
- Jak słusznie zauważył Roger Yates, socjolog i wieloletni aktywista na rzecz praw zwierząt, być może lepiej byłoby, gdyby ta książka nazywała się "Live Like You Care" -  post "Let's Stick with Veganism" na blogu Yatesa (link)
- Trailer "Peaceable Kingdom. The Journey Home" (link)
- Oczywiście, weganizm to nie tylko dieta. Dieta jest głównym przejawem postawy szacunku wobec zwierząt - mój tekst na ten temat (link)

wtorek, 22 listopada 2016

Pieśń słowika, piersi z kury

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Precz z tym z naszej grupy!
Koleżanka z fundacji promującej prawa zwierząt udostępniła na grupie na Facebooku o nazwie “Ptaki” link do tekstu z bloga fundacji pt. 12 porad jak z wegetarianizmu przejść na weganizm. Wydawałoby się, że w grupie interesującej się ptakami (a więc zwierzętami) może znaleźć się sporo osób, które nie jedzą mięsa (czyli zwierząt) ze względu na zwierzęta. Wydawałoby się, że mogły słyszeć o weganizmie, bo w ciągu ostatnich paru lat sporo się o nim mówi i pisze (choć bardzo różnie i nie zawsze w związku ze zwierzętami). Wydawałoby się, że jeśli nawet ktoś o weganizmie ma mgliste pojęcie, może po prostu sprawdzić o co chodzi czytając tekst, lub – w najgorszym razie – tekst ten zignorować. No właśnie, wydawałoby się.

Komunikacja przez komputer
Parę osób polubiło udostępnienie, ale komentarze pod postem były wrogie, prześmiewcze, chamskie i wulgarne, albo świadczyły o braku wiedzy. Owszem, niekulturalne czy nienawistne komentarze to niestety specyfika tzw. komunikacji zapośredniczonej przez komputery (CMC). Ułatwia ona luzowanie hamulców, które narzucamy sobie w bezpośrednim kontakcie z drugim człowiekiem. W internecie nie porozumiewamy się z osobami, lecz bardziej z postaciami/awatarami. Brakuje tu komunikacji pozawerbalnej. Mamy więc ograniczony dostęp do naszej empatii, którą w kontakcie bezpośrednim pobudza obserwacja min i gestów naszego rozmówcy czy rozmówczyni. Dlatego mamy większe szanse na zetknięcie się z agresją i na bycie bardziej agresywnym niż w realu. Na Facebooku nie ma takiego lęku przed ewentualnym odwetem, ani takiego zawstydzenia; takie uczucia często towarzyszą nam w kontaktach twarzą w twarz. Dlatego z pewnością trzeba brać  poprawkę na ograniczenia CMC, kiedy uprawia się aktywizm w mediach społecznościowych.

Stosunek do zwierząt mamy skomplikowany
O ile CMC ma zasadniczy wpływ na formę wypowiedzi, to treści z jakimi się spotykamy są spowodowane czym innym. Dlaczego w grupie dotyczącej zwierząt udostępnienie postu o szacunku wobec zwierząt wzbudza sprzeciw i agresję? Dotykamy bardzo złożonego tematu jakim jest nasz stosunek do zwierząt. Nas – indywidualnych ludzi, nas – społeczeństwa, nas – grupy deklarującej pozytywny stosunek do zwierząt, lecz przejawiającej zadziwiający rozdźwięk pomiędzy deklaracją a praktyką.

Szczytne deklaracje i ich granice
Nasze deklaracje są szczytne – wiemy, że wiele zwierząt (bez wątpienia ssaki i ptaki) jest zdolnych do odczuwania bólu i do przeżywania strachu. Z tego względu jesteśmy przekonani, że są zdolne do cierpienia i deklarujemy, że jesteśmy przeciwni zadawaniu niepotrzebnego cierpienia. Są zwierzęta, które traktujemy jak członków rodziny - najczęściej psy i koty. Wiemy, że trzeba uważać, żeby nie nadepnąć na łapę, wiemy, że trzeba dać pić i jeść, wiemy, że trzeba opatrzyć ranę, leczyć choroby i uśmierzać ból. I robimy to. Otaczamy opieką, chronimy, leczymy. Zwierzęta udomowione, takie jak pies czy kot, traktujemy w zasadzie tak jak małe dzieci, przy czym większość dzieci dorasta i opuszcza dom rodzinny, a zwierzęta pozostają od nas uzależnione na zawsze. Uzależnienie w dobrym, troskliwym domu to jednak scenariusz najlepszy z możliwych, bo bywają gorsze: zaniedbanie, nieleczenie chorób, izolowanie zwierzęcia (np. w kojcu), czy porzucenie. Zasadniczo  jednak, jako społeczeństwo, potępiamy takie przypadki, podobnie jak zaniedbanie, nieleczenie czy porzucenie dziecka.

Nasze szczytne deklaracje najczęściej kończą się jednak na psach i kotach (i paru innych gatunkach , które krótsza lub dłuższa tradycja przypisuje do grupy “pupili”). Kiedy mówimy “kocham zwierzęta” właśnie te gatunki mamy na myśli. Do głowy przychodzi parę podręcznych przykładów tej miłości: nasz pies Ares, przemiła suczka sąsiadów Maja, czy kot Gienek rodziców. Kiedy słyszymy, że psy są wykorzystywane w laboratoriach, jesteśmy niemile zaskoczeni albo źli. Myśl, że obszycie kaptura zimowej kurtki może pochodzić z psa zabitego w Chinach napawa nas przerażeniem i odrazą. Równocześnie jemy hamburgery, jajecznicę, pijemy krowie mleko, choć w zdolności do odczuwania bólu, przeżywania strachu i cierpienia krowy, świnie i kury nie ustępują psom i kotom, też są zwierzętami, a pozyskiwanie produktów mięsa, nabiału i jaj wiąże się z zadawaniem bólu, cierpienia i z zabijaniem zwierząt. Gdyby te produkty były nam niezbędne, nie mielibyśmy wyjścia i bylibyśmy jak lwica na sawannie, która musi zabić, by przeżyć i nakarmić swoje dzieci. My jednak tych produktów nie potrzebujemy. One nie służą nam do podtrzymania życia, lecz do kontynuowania stylu życia, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

“Schizofrenia moralna”
Amerykański prawnik i filozof praw zwierząt, Gary Francione ukuł określenie “schizofrenia moralna”, by nazwać tę rozbieżność pomiędzy deklaracją sprzeciwu wobec zadawania niepotrzebnego cierpienia a zachowaniem, które to niepotrzebne cierpienie regularnie powoduje.

A może zaufać przepisom?
Większość z nas jest w tej komfortowej psychicznie sytuacji, że nie musi myśleć o tym, za co tak naprawdę płacimy jeśli kupujemy mięso, nabiał czy jaja. Możemy całkowicie wyeliminować myślenie o zwierzętach, które są w tym celu eksploatowane i zabijane. Owszem, widzimy zdjęcia fioletowej krowy Milki, postać kogucika ubranego w kucharski fartuszek czy schemat świni z opisanymi kulinarnie częściami ciała, ale te zwierzęta nie kojarzą nam się z czującymi istotami, nie są tak realne i indywidualne jak pies Ares czy kot Gienek. Wiele mechanizmów psychologicznych i czynników kulturowych sprawia, że zwierzęta te są w najlepszym razie dwuwymiarowymi postaciami, których kształt i kolor jesteśmy w stanie przywołać jak postaci z kreskówki.
Jeśli już jednak myśl o ewentualnym cierpieniu takich zwierząt przyjdzie nam do głowy, możemy przekonywać samych siebie, że one wcale nie cierpią, bo zakładamy, że przepisy prawa i kontrole wdrażania tych przepisów zapewniają zwierzętom bezbolesną hodowlę i humanitarną śmierć. Jednak nie zastanawiamy się co czyni nas takimi optymistami w odniesieniu do sytuacji na fermach i w rzeźniach, skoro równocześnie nie daje się uchronić przed cierpieniem, często znacznym, psów i kotów przebywających w schroniskach. A przecież mają one dużo wyższy status w społeczeństwie niż krowy, świnie i kury.

Okazuje się, że przepisy dotyczące opieki nad bezdomnymi zwierzętami są wciąż niezadowalające. Jest też kłopot z wdrażaniem przepisów i ich kontrolą. Dochodzi do poważnych zaniedbań, a nawet do maltretowania psów i kotów w schroniskach, choć takie miejsca są dostępne dla inspektorów, wolontariuszy, ludzi przychodzących adoptować zwierzęta. W porównaniu ze schroniskiem, ferma i rzeźnia to miejsce dużo bardziej hermetyczne, dużo mniej dostępne. Krowy, świnie i kury (i parę innych gatunków) mają niski status w społeczeństwie wyrażającym automatyczną zgodę na pozbawianie ich życia. Jeśli nawet doszło do zaniedbań (np. głodzenia, nieleczenia ran czy złamań), wszelkie dowody znikną na dobre, gdy ciała pokrojone w zgrabne porcje wyjadą z ubojni. Skąd więc bierze się nasz optymizm?

A może przestać jeść mięso?

Niektórzy z nas postanawiają nie kupować mięsa, bo ono wymaga zabijania. Równocześnie decydują, że będą nadal kupować jaja i nabiał, bo to nie ich wina, że w końcu i tak rolnik te zwierzęta zabije. Są przecież organizacje prozwierzęce, które promują wegetarianizm i skupiają się przede wszystkim na mięsie. Dają do zrozumienia, że “mięso to morderstwo”, a mleko i jaja to taka opcjonalna sprawa – ktoś chce dalej jeść, niech robi co uważa, ktoś chce przestać je jeść, to ładnie z jego strony. Nie mówią wyraźnie, że mleko i jajka też są ściśle związane z zabijaniem zarówno przed sprzedażą produktu przez rolnika jak i po tym, gdy produkt trafi do sklepu.

W produkcji mleka najpierw giną cielęta płci męskiej urodzone, by krowa rozpoczęła laktację, a po paru latach ginie krowa, której płodność lub laktacje się zmniejszyły. W produkcji jaj najpierw giną jednodniowe kurczęta płci męskiej, które wykluły się obok kurcząt płci żeńskiej – przyszłych kur niosek, potem giną kury nioski, których produkcja się obniżyła i wreszcie giną też ich matki i ojcowie (w końcu kury nioski skądś się też wziąć muszą).

A może kupować produkty z certyfikatem?
Możemy wreszcie uwierzyć certyfikatom typu “jajka dwójki”, do czego namawiają nas hodowcy, reklamy, a nawet organizacje deklarujące działanie na rzecz zwierząt. Kupując produkty odzwierzęce z takim oznaczeniem możemy żyć w przekonaniu, że ograniczamy nasz udział w najgorszych praktykach wobec zwierząt. Z pewnością pomagają nam w tym materiały działające kojąco na nasze sumienie – zdjęcia zrelaksowanych kur z trawą w tle, czy cieląt leżących na czystej słomie. Nie wnikamy, czy pochodzą one rzeczywiście z ferm, które produkują żywność opatrując ją takimi certyfikatami. W większości przypadków jednak, okazuje się, że warunki życia zwierząt, z których powstały certyfikowane produkty, wyglądają zgoła inaczej niż sugerują to zdjęcia podsuwane nam pod nos.

Podsumowując, mamy wiele możliwości uprawiania schizofrenii moralnej. I to robimy. Chyba że ktoś uderzy w stół i powie: sprawdzam, albo gdy sami/same to zrobimy. Część z nas złapie się wtedy za głowę i powie: faktycznie, to co robię nie zgadza się z tym co myślę, co deklaruję. Z tego dylematu są dwa wyjścia: albo dopasowujemy deklarację do zachowania znajdując jakąś racjonalizację swojego zachowania (wierzymy ślepo w dobre przepisy prawa, w certyfikaty, “zapominamy” o tym, że zwierzęta są zabijane, rezygnujemy z jakiegoś produktu, np. mięsa i uważamy, że to załatwia sprawę) albo dopasowujemy swoje zachowanie do deklaracji i wybieramy weganizm.

Różne twarze szowinizmu gatunkowego
W dopasowaniu zachowania do deklaracji bardzo przeszkadza nam kulturowo mocno zakorzeniony szowinizm gatunkowy. Pojęcie to (“speciesism”) stworzył angielski psycholog Richard Ryder w 1970 roku, aby opisać postawę istniejącą od dawien dawna polegającą na przyzwoleniu na traktowanie zwierząt pozaludzkich gorzej niż ludzi tylko ze względu na fakt, że nie należą do naszego gatunku. W praktyce to “gorzej” oznacza najczęściej “bardzo, bardzo źle”. W praktyce zwierzę zostaje zepchnięte do roli przedmiotu czy maszyny, która ma służyć naszym celom.  Teoria ewolucji Darwina podpowiada nam co prawda, że my też jesteśmy zwierzętami, a biologia i etologia poznawcza, oraz własne doświadczenie mówią nam, że przynajmniej niektóre zwierzęta (bez wątpienia kręgowce – a więc, oprócz ssaków i ptaków, także płazy, gady i ryby) są zdolne do odczuwania bólu, strachu i cierpienia (nie mówiąc już o tym, że ich życie umysłowe jest dużo bogatsze niż te podstawowe kwestie), więc zdajemy sobie oczywiście sprawę, że jest różnica między świnią a fasolą, czy między krową a samochodem, ale wychowanie w szowinizmie sprawia, że albo nie wychodzimy poza naszą deklarację o niezadawaniu niepotrzebnego cierpienia, albo uzupełniamy ją sympatią kierowaną bardzo wybiórczo wobec niektórych zwierząt.

Zresztą i wobec zwierząt domowych potrafimy mieć bardzo przedmiotowy stosunek. Jeśli dla niektórych z nas pies Ares czy kot Gienek są rzeczywiście członkami rodziny, o których się troszczymy, to dla wielu takie zwierzęta będą kolejnym elementem wyposażenia, zabawką, gadżetem lub hobby. Wtedy zwierzęta będą dzielić się na przedmiot zainteresowania (domowe i dzikie) i przedmiot eksploatacji (gospodarskie, laboratoryjne). Pierwsza grupa będzie posiadana, obserwowana, podziwiana na żywo, druga będzie posiadana, konsumowana i podziwiana jako produkt spożywczy. Szowinizm gatunkowy będzie mieć wtedy dwie twarze – łagodną, protekcjonalną (która czasem może się skrzywić – gdy pozbywamy się gadżetu, który się zestarzał lub, gdy podziw dla dzikich zwierząt połączymy z polowaniem na nie i podziwianiem ich w formie trofeów na ścianie), oraz twarz obojętną wobec tych zwierząt, z których eksploatacji regularnie korzystamy (która musi mieć wsparcie ze strony dyskretnego zaplecza fermy i rzeźni, gdzie realna przemoc nie będzie męczyć naszych oczu i uszu). To ta obojętna twarz szowinizmu czyni największe spustoszenie. Uczymy się jej od dzieciństwa, dlatego ta postawa wydaje się tak naturalna i oczywista, a sprzeciw wobec niej wyolbrzymiony, radykalny i niepotrzebnie zakłócający spokój.

Uzgodnić deklarację z zachowaniem

Spokój ten jest jednak pozorny, a ofiary takiego podejścia realne i liczne. W samej Polsce to 800 milionów ptaków i ssaków rocznie i trudna do oszacowania liczba ryb (brutalne w rzeczywistości wędkarstwo też jawi się jako przyjemna forma spędzania czasu). Jeśli jednak przyjmiemy, że pies Ares i kot Gienek nie zasługuje na cierpienie i zabicie go z byle powodu, to trudno uciec przed wnioskiem, że krowy, świnie czy kury także na to nie zasługują. Podtrzymanie naszego stylu życia nie można uznać za wystarczająco ważny powód. Nasza deklaracja niezadawania niepotrzebnego cierpienia domaga się poważnego potraktowania. W rzeczywistości, domaga się weganizmu. Widać jak na dłoni, że nie jest on wyolbrzymioną czy niepotrzebną reakcją. Weganizm jest adekwatną odpowiedzią, wzięciem odpowiedzialności za własne słowa i za to, by nie płacić za cudze, niezawinione i niepotrzebne cierpienie.


 _____________________
Chcesz wiedzieć więcej?

- Na temat CMC - computer mediated communication przeczytałam ciekawą książkę M.Kamińskiej "Niecne memy. 12 wykładów o kulturze internetu" (link)


czwartek, 3 listopada 2016

Dobrostan, czyli brzydkie słowo na D

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

„Należy pytać nie o to, czy zwierzęta mogą rozumować, ani czy mogą mówić, lecz czy mogą cierpieć.” – stwierdził w 1780 roku angielski prawnik i filozof Jeremy Bentham we „Wprowadzeniu do zasad moralności i prawodawstwa”. To znany cytat, szczególnie wśród osób, którym bliski jest los zwierząt, i które czytały „Wyzwolenie zwierząt” Petera Singera. Ten australijski filozof kontynuuje spuściznę Benthama w zakresie utylitaryzmu i zajmuje się etycznymi aspektami stosunku człowieka do innych zwierząt.

Bentham jako pierwszy w zachodnim świecie stwierdził, że zdolność do cierpienia jest kryterium istotnym moralnie, ważniejszym nawet niż zdolność do rozumowania czy mowy. Wcześniej typowano tylko rozum (lub duszę) i używanie języka uznając, że charakteryzują one wyłącznie człowieka. Tym samym nasz gatunek jako jedyny liczył się moralnie. Fajna sprawa, prawda? Bentham złamał tę hegemonię i do wspólnoty moralnej, która obejmowała dotąd tylko ludzi, włączył także zwierzęta pozaludzkie zdolne do cierpienia, np. psa, konia, krowę, świnię czy kurę.

Co to znaczy „włączył zwierzęta do wspólnoty moralnej”? Bentham stwierdził, że ludzie mają wobec nowych członków moralnego kręgu bezpośrednie obowiązki. W zasadzie ograniczył te obowiązki do jednego: skoro zwierzęta są zdolne do cierpienia, człowiek jest im winien humanitarne traktowanie. Innymi słowy, człowiekowi nie wolno zadawać zwierzętom niepotrzebnego cierpienia.

Obowiązek był bezpośredni, to znaczy zachodził między człowiekiem a zwierzęciem. Złośliwe bicie strudzonego konia było niemoralne, bo człowiek zadawał niepotrzebne cierpienie właśnie jemu - koniowi, a nie dlatego, że bicie miało miejsce w obecności dzieci (co czyniłoby szkodę dzieciom), ani dlatego, że zbity koń był własnością innego człowieka (co stanowiłoby szkodę dla właściciela konia), ani dlatego, że sprawca zepsułby sobie charakter (co wyrządziłoby szkodę jemu, a w przyszłości mogłoby być szkodliwe dla innych ludzi, gdyby zaczął stosować przemoc wobec nich). Obowiązek bezpośredni powstrzymania się od zadawania niepotrzebnego cierpienia wynikał po prostu i wyłącznie z faktu, że koń był zdolny do cierpienia.

Od czasów Benthama, wystarczyła zatem zdolność do cierpienia (bez dowodzenia zdolności do rozumowania czy mowy), żeby istoty ją posiadające liczyły się moralnie. Podejście to zaakceptowano i stało się ono podstawą wszystkich regulacji prawnych dotyczących stosunku człowieka do zwierząt. W tamtym czasie było to przełomowe podejście. Pozostaje standardem do dzisiaj. Podstawowym słowem z zakresu tego podejścia jest „dobrostan”. Dlaczego więc nazywam je brzydkim słowem na „D”?

Amerykański prawnik i filozof Gary Francione, w swojej książce „Introduction to Animal Rights. Your Child or the Dog” z 2000 roku poświęcił Benthamowi cały rozdział pt. „Mieć krowę i ją zjeść: Błąd Benthama”. Nie, Francione nie odmawia angielskiemu filozofowi dokonania przełomu, o którym napisałam powyżej. Uznaje go w pełni. Informuje nas jednak o dodatkowej rzeczy, którą Betham napisał, a która słynnym cytatem już się nie stała. Otóż w tym samym dziele (Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa), zanim wypowiedział się przeciwko dręczeniu zwierząt, Bentham sprytnie zabezpieczył tyły (i spiżarnię) twierdząc, że nie ma nic złego w jedzeniu zwierząt (a więc także w ich zabijaniu na jedzenie), bo nie mają one (jego zdaniem) oczekiwań wobec przyszłości i zostają (jego zdaniem) zabite z ręki człowieka sprawniej i szybciej niż dzieje się to w naturze. 

Dokładnie tak, Bentham nie zobowiązywał siebie ani nikogo innego do wegetarianizmu czy weganizmu. Nie apelował o zniesienie hodowli zwierząt. Stwierdził tylko, że cierpienie zwierząt liczy się moralnie w takim sensie, że nie należy go zadawać niepotrzebnie. Jednak istnienie niepotrzebnego cierpienia (na przykład bicie ze złości), które jest według Benthama złe moralnie,  oznaczać nieuchronnie musi istnienie cierpienia potrzebnego, które jest według Benthama moralnie dopuszczalne. Jakie to jest cierpienie? Ano takie, które jest potrzebne do uzyskania np. mięsa, mleka czy jajek, które jeden sprzeda, a drugi kupi. Mieć krowę (nie zadawać jej niepotrzebnego cierpienia) i ją zjeść (zadać jej tylko cierpienie potrzebne). Zgrabnie, ładnie i po krzyku. Dbamy, zabijamy i zjadamy. W czym więc tkwi błąd, o którym pisze Francione?

Francione, autor abolicjonistycznego podejścia do praw zwierząt, którego analizy bardzo cenię, zwraca nam uwagę, że Jeremy Bentham był przeciwnikiem niewolnictwa ludzi, bo zdawał sobie sprawę, że instytucja niewolnictwa, która jednego człowieka traktuje jak własność drugiego, degraduje człowieka zniewolonego do kategorii rzeczy i uniemożliwia realizację jego interesów wystawiając go na łaskę i niełaskę właściciela. Owszem jeden właściciel może być łaskawy, jedna forma niewolnictwa łagodniejsza od innej, ale bycie traktowanym jak rzecz rokuje bardzo źle dla niewolnika. Interesy właściciela zawsze będą bowiem mierzone z większą starannością niż interesy człowieka zniewolonego. Bentham nie zauważył jednak analogii między niewolnictwem ludzi, które odrzucał, a statusem zwierząt jako własności, który dopuszczał. Z jednej strony równe traktowanie interesów człowieka-niewolnika i człowieka-właściciela wydawało mu się niemożliwe w praktyce; z drugiej strony przeoczył, że jeszcze bardziej niewykonalne jest nadanie wagi interesowi, które posiada zwierzę, by nie cierpieć, gdy na drugiej szalce wagi położony zostanie interes właściciela, by oszczędnie zwierzę wyhodować, z zyskiem je sprzedać i być konkurencyjnym.

Dobrostan zwierząt jest kategorią regularnie używaną właśnie w kontekście warunków chowu i hodowli zwierząt, ze szczególnym uwzględnieniem zwierząt traktowanych jako żywy surowiec (przyszłe mięso, skóra i futro) czy jako żywe maszyny (produkcja mleka, jaj czy wełny). Mówi się o nim obecnie w kontekście zwierząt legalnie trzymanych całe życie w klatkach albo w zatłoczonych pomieszczeniach, stojących we własnych odchodach, oddzielanych siłą od własnego potomstwa, unieruchamianych na całe tygodnie, okaleczanych, nieleczonych z chorób czy urazów, których nie opłaca się leczyć. Dobrostan oznacza w praktyce warunki utrzymania eksploatowanych zwierząt. 

Konsumentowi oferuje się dziś różne poziomy dobrostanu, czyli stopniowalność potrzebnego cierpienia i dyskomfortu. Można wybrać jakie cierpienie jest według naszego mniemania „potrzebne” dla zapewnienia naszego moralnego komfortu. Istnieją na przykład certyfikaty dotyczące warunków utrzymania kur znoszących jaja – oznaczone cyframi od 0 do 3. Najwyraźniej niweluje się w ten sposób coś takiego jak obiektywnie „niepotrzebne cierpienie”, które potępiłby Bentham. Każdy konsument sam kalkuluje, od jakiej dawki zaczyna się niepotrzebne, a gdzie kończy potrzebne cierpienie. Można powiedzieć – dobrostan szyty na miarę.  Mówi się o dobrostanie także w kontekście zwierząt wykorzystywanych w rozrywce (np. dobrostan słonia tresowanego w cyrku do włażenia na taboret i zabawiania publiczności) jak i  o dobrostanie zwierząt między etapami eksperymentów, które sprawiają ból i okaleczają. Dobrostan jest nieodłącznym towarzyszem eksploatacji zwierząt do tego stopnia, że jest także obecny w rzeźni. Tam mówi się - nie żartuję – o ochronie podczas zabijania.

Według Francione’a błąd Benthama tkwi w tym, że powstrzymał się on od rozważenia sytuacji zwierząt będących własnością człowieka w podobny sposób jak zrobił to w przypadku ludzkich niewolników. Status własności – dobitnie powtarza Francione – jest jednym z najgorzej rokujących dla zwierząt czynników. Dopóki zwierzęta będą traktowane jak rzeczy, czyli wyłącznie jak zasób, rzecz, środek do celu, dopóty wszelkie postulaty rozważania na poważnie choćby ich zdolności do cierpienia będą skazane na niepowodzenie.

Francione pyta: Skoro postulat włączenia zwierząt do wspólnoty moralnej i zakaz zadawania im niepotrzebnego cierpienia były tak przełomowe i stanęły u podstaw wszystkich regulacji prawnych mających dbać o dobrostan zwierząt (tzw. welfare) jak to możliwe, że w XX wieku doszło do rozwinięcia ferm przemysłowych, gdzie zintensyfikowanie produkcji tak drastycznie zwiększyło cierpienie zwierząt? Francione odpowiada: Nie można mieć krowy (dbać o nią) i ją zjadać (krzywdzić ją). Nie można zarazem traktować zwierzęcia jako istoty zdolnej do cierpienia i jako żywca rzeźnego, czy maszyny do produkcji mleka. Ci, którzy myślą, że da się to robić, sami się oszukują. Ci, którzy wiedzą, że tego zrobić się nie da, ale twardo heblują kolejne przepisy, być może próbują pomóc zmartwionym konsumentom zwierząt podtrzymać konsumpcję i względnie czyste sumienie. Jednak projekt dobrostanu w eksploatacji po prostu nie działa. To oksymoron.

Prawodawstwo dobrostanowe robi jeszcze jedną rzecz, oprócz tego, że nie działa: tak bardzo skupia naszą uwagę na pytaniu W JAKI SPOSÓB eksploatować zwierzęta, że wyklucza z naszego horyzontu myślowego pytanie CZY MUSIMY eksploatować zwierzęta. Co więcej, nawet jeśli to drugie pytanie gdzieś się pojawia, od razu jest traktowane jako radykalne, utopijne, idealistyczne, albo – co gorsza – jako wstęp do zamachu na wolność do eksploatowania zwierząt. Prawodawstwo dobrostanowe współdziała z gospodarką opartą na traktowaniu zwierząt jak rzeczy i z naszym pragnieniem, by niewielkim kosztem, mieć wrażenie, że jesteśmy cywilizowanym społeczeństwem. W końcu miarą człowieczeństwa ma być stosunek do zwierząt. No to mamy. Dobrostanowy, szyty na taką miarę, jaką akurat właściciel, hodowca, czy konsument uzna za stosowną.   



Czytaj więcej:
- Jeśli mi nie wierzycie, że można "chronić" podczas zabijania, zobaczcie na własne oczy (link



wtorek, 18 października 2016

Jak czytać, żeby doczytać: eksperymenty na zwierzętach

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

W wydaniu tygodnika „Polityka” z 12.10.2016 pojawił się artykuł Łukasza Kwiatka i Mateusza Hohola pt. „Ale mądrale!” o myśleniu przyczynowo-skutkowym u człowiekowatych, a dokładniej o eksperymentach, które mają te umiejętności sprawdzać. Pominę protekcjonalny tytuł, który pewnie nadała redakcja, a zajmę się opisem jednego z eksperymentów i tym, czego się z niego można dowiedzieć, ze szczególnym naciskiem na to, czego dowiedzieć się nie sposób.

Autorzy opisują eksperyment dość standardowo. Mój komentarz nie dotyczy więc tego konkretnego artykułu, ale raczej przeciętnego sposobu pisania o eksperymentach na zwierzętach, z którym spotykamy się w prasie popularnonaukowej.

Podstawowe elementy opisu to nazwa jednostki badawczej, nazwiska badaczy (choć nie zawsze), gatunki zwierząt poddanych eksperymentowi, rok/lata i przebieg eksperymentu oraz wnioski dotyczące samego badania i odniesienie do korzyści jakie mogą mieć z tego ludzie. W artykule mamy więc Instytut Antropologii Ewolucyjnej Maxa Plancka w Lipsku, zespół badaczy, których nazwisk akurat nie ujawniono i gatunki zwierząt na których eksperyment przeprowadzono - szympansy, bonobo, goryle i orangutany. Doświadczenie, którego ram czasowych nie znamy, odbyło się w jakimś laboratorium (jest mowa o pomieszczeniach, w których przebywają małpy) i polegało m.in. na sprawdzaniu jak zwierzęta sobie poradzą, by zdobyć pokarm, który nie jest bezpośrednio dostępny, tylko wymaga dobrania jednego z narzędzi znajdujących się w drugim pomieszczeniu.  Autorzy przytaczają wniosek sformułowany przez Michaela Tomasello, dyrektora tego instytutu i badacza naczelnych (być może był on zatem w zespole badaczy), który mówi, że zwierzęta posługiwały się „sekwencją wnioskowań przyczynowo-skutkowych o strukturze „jeżeli – to”. Dziennikarze przytaczają źródło tej wypowiedzi, którym jest książka Tomasello pt. „Historia naturalna ludzkiego myślenia”, zatem korzyścią, jaką mogą mieć z tego eksperymentu ludzie jest najwyraźniej pogłębienie samowiedzy.

No dobrze, dowiedzieliśmy się już całkiem sporo. Czego zatem w tym opisie i jemu podobnych opisach brakuje? Szczegółowych informacji o zwierzętach. Nie wiemy skąd pochodzą zwierzęta, gdzie się urodziły, gdzie mieszkają i co się z nimi stało po zakończeniu eksperymentu. Nie posiadamy nawet informacji ile zwierząt użyto do eksperymentu. W takich opisach jest to dość standardowe posunięcie: dziennikarzy interesuje tylko gatunek, zaś konkretne zwierzęta pozostają anonimowe. Nie wiemy też zazwyczaj w jaki sposób eksperyment naruszył życie tych zwierząt, jak wpłynął na ich zdrowie psychiczne i fizyczne. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie jak „zmotywowano” zwierzęta do wzięcia udziału w eksperymencie? Czy głodzono je, żeby ich zainteresowanie zdobyciem pokarmu wzrosło? Ile razy powtarzano doświadczenie, żeby uzyskać wiarygodne rezultaty?

Jesteśmy tak przyzwyczajeni do pewnego typu narracji, że powyższe pytania rzadko, jeśli w ogóle, przychodzą nam do głowy. Jest tak podobnie w przypadku produktów odzwierzęcych – poddajemy się pewnemu szablonowemu myśleniu, według którego tak to już jest, było i będzie, że mięso, mleko i jaja są akceptowalnymi produktami spożywczymi, pochodzą z ferm, a zwierzęta są po to, żeby nam służyć. Dodajemy sobie, że prawo zabrania zadawania niepotrzebnego cierpienia i już. Szablon gotowy.

Jeśli jednak już tak się stanie, że niestandardowe pytania przyjdą nam do głowy, to bywamy bezradni, bo nie za bardzo wiemy, gdzie szukać wiarygodnych odpowiedzi, nie mówiąc już o podważaniu tego „było/jest/będzie”. Ja sama, mimo dziesięcioletniego aktywizmu, nie wiem wszystkiego, ale nauczyłam się analizować dostępne materiały dużo bardziej krytycznie i znajdować odpowiedzi na przynajmniej część pytań. I zachęcam wszystkich do krytycznego czytania, oglądania i myślenia.

Małpy, które są używane w eksperymentach odbywających się w jakichś pomieszczeniach – tak, jak w tym eksperymencie – muszą żyć w niewoli. Skąd się wzięły? Mogły zostać porwane z ich naturalnego środowiska (ale często prawo tego zabrania), mogły urodzić się w laboratoryjnych programach hodowlanych albo w ogrodach zoologicznych, które również prowadzą hodowle. Jak było w tym przypadku? Odwiedziłam stronę Instytutu, na której znalazłam Wydział Prymatologii, jednak w opisie jego działań znalazłam tylko badania prowadzone w naturze. Coś się nie zgadzało. Ten eksperyment był przecież przeprowadzany w budynku. Szukałam dalej i informacje o badaniach mnie interesujących, znalazłam dopiero w zakładce Wydziału Psychologii, który zajmuje się także zdolnościami poznawczymi naczelnych. Na samym dole znalazłam informację, że małpy nie są nigdy pozbawiane wody i jedzenia, a doświadczenia z zakresu rozwiązywania problemów, czyli takie, jak  te opisane w artykule, są przeprowadzane w oparciu o smakołyki, które zwierzęta otrzymują bardzo rzadko (i w ten sposób są bardziej zmotywowane). Można odetchnąć z ulgą, ale nie do końca. Ta uwaga świadczy bowiem o tym, że w innych ośrodkach badawczych takie eksperymenty są przeprowadzane na zwierzętach pozbawianych jedzenia i wody; Centrum zastrzega więc, że akurat ono takich rzeczy nie robi.

Kolejny link skierował mnie na stronę Wolfgang Kohler Primate Research Center (WKPRC) w Lipsku, na moje szczęście posiadającą również wersję w języku angielskim. Tam dowiedziałam się, że WKPRC jest projektem prowadzonym w ramach Instytutu we współpracy z Ogrodem Zoologicznym w Lipsku. A więc zwierzęta wykorzystane do eksperymentu mieszkają w niewoli, w zoo. Zakładka "Ape list" przedstawia zdjęcia zwierząt pogrupowane gatunkami (nie wiem dlaczego szympansy są podzielone na Grupę A i B) i krótkie opisy każdego z nich: imię, płeć, data urodzenia, imiona rodziców, miejsce urodzenia, od kiedy w zoo w Lipsku. Brak jest informacji o charakterze, upodobaniach, przyjaciołach, itp., co jest standardem w schroniskach dla takich zwierząt (np. w kanadyjskiej fundacji Fauna). Są to zwierzęta w bardzo różnym wieku, najstarsza jest szympansica Jeudi, rocznik 1966. Są też zwierzęta z lat 70., 80., 90. i urodzone w 2016 roku. Małpy albo urodziły się w Lipsku, albo pochodzą z innych miast w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji a nawet USA. Pewnie zostały kupione z innych ogrodów zoologicznych. W WKPRC jest 24 szympansów, 10 bonobo, 4 goryle i 8 orangutanów. Nie wiemy ile i które z nich były użyte do tego eksperymentu.

Możemy oczywiście powiedzieć, że podobnie anonimowo traktuje się ludzi w opisach eksperymentów z ich udziałem. Jest tu jednak dość ważna różnica. Kiedy eksperyment dotyczy ludzi, spodziewać się możemy – i słusznie – że uczestnicy udzielili świadomej zgody na badanie, przed eksperymentem żyli życiem niezależnym od placówki badawczej, a po jego zakończeniu i otrzymaniu obiecanej zapłaty, życie swoje kontynuowali. W przypadku zwierząt tak nie jest. Po pierwsze, nie uzyskuje się świadomej zgody uczestników. Oczywiście trudno o taką zgodę, ale jeśli tak, to oczywistym wnioskiem nie powinno być pominięcie tego punktu i przejście do realizacji eksperymentu, lecz raczej refleksja czy można w ogóle eksperyment przeprowadzić. Odpowiedzią na to pytanie mają zajmować się komisje bioetyczne, jednak biorąc pod uwagę panujący szowinizm gatunkowy trudno o pewność, że członkowie komisji są żywo zainteresowani dobrem zwierząt. Gdyby tak było, 99,9 procent eksperymentów nigdy nie miałaby miejsca.

W opisie eksperymentów na zwierzętach używa się często tych samych określeń stosowanych w odniesieniu do ludzi: zwierzęta uczestniczyły w eksperymencie, brały w nim udział, były uczestnikami. Określenia te sugerują dobrowolność, której przecież nie było. Sugeruje się dialog i współdziałanie, podczas gdy zwierzęta są tu bezbronne i nie mają nic do powiedzenia. Tak naprawdę, zwierzęta były użyte i wykorzystane – to są właściwe słowa adekwatnie oddające rzeczywistość.

Jeśli chcemy poznać historię eksperymentu, która uwzględnia zwierzę nie jako anonimowego przedstawiciela gatunku, lecz jako istotę z własnym charakterem, upodobaniami i biografią, polecam film „Project Nim” i dwie książki: „Najbliżsi krewni” Rogera Foutsa i „Szympansy z Azylu Fauna” Andrew Westolla. Tam dowiemy się też jakie koszty fizyczne i psychiczne poniosły zwierzęta poddane eksperymentom. Dodam tylko, że o ile człowiekowate doczekały się swoich biografii, o tyle wciąż bezimienne pozostają miliony zwierząt innych gatunków poddawane eksperymentom, w szczególności myszy i szczury, i miliardy zwierząt hodowanych na mięso, dla mleka i jaj. Będzie tak dopóty, dopóki będziemy słuchać takich narracji nie przerywając.



Czytaj więcej:
  • Badania zdolności poznawczych u Człowiekowatych na Wydziale Psychologii Instytutu im. Maxa Plancka w Lipsku (link
  • Lista zwierząt w Wolfgang Kohler Primate Research Center (link
  • Fundacja Fauna, gdzie przebywają szympansy wcześniej wykorzystywane w laboratoriach czy cyrkach. Tam przebywa Loulis i Tatu - członkowie rodziny Washoe opisanej w książce „Najbliżsi krewni” (link)
  • Film „Projekt Nim” – reż. James Marsh, film dokumentalny BBC (link)
  • Porównajcie opis szympansa na stronie centrum badawczego (link) i sanctuary (link), a zobaczycie, gdzie podchodzi się do zwierzęcia jak do istoty z osobowością, uczuciami i biografią;
  • Etolog poznawczy Marc Bekoff – o wygaszaniu ogrodów zoologicznych (link)


niedziela, 2 października 2016

Brzydkie słowo na "H"

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Ha jak humanitarny. Pierwsze skojarzenie? Ładne: pomoc humanitarna. Jest niesiona ofiarom klęski żywiołowej czy wojny. Dotyczy ludzi. W Polsce najbardziej znaną organizacją angażującą się w takie działania jest Polska Akcja Humanitarna. Drugie skojarzenie? Brzydkie, karykatura pierwszego: ubój humanitarny. Jest uskuteczniany na zwierzętach wybranych gatunków. W Polsce realizują go liczne ubojnie, zwane też niekiedy zakładami mięsnymi.

Polska Akcja Humanitarna kopie studnie, by ludzie mieli wodę, prowadzi program dożywiania dzieci, dostarcza najpotrzebniejsze przedmioty – zestawy odzieży, środki higieny osobistej, koce, namioty, moskitiery. Zapewnia też pomoc medyczną. Ubojowcy zaś odbierają zwierzętom życie, czyli to, co najcenniejsze. Zadają nieodwracalną krzywdę. Ale jeśli zabijają zgodnie z odpowiednimi przepisami, nazywa się to „ubojem humanitarnym”.  Czy można sobie wyobrazić większe oddalenie od pierwotnego znaczenia słowa? Dlaczego z jednej strony wpłacamy na PAH,  z drugiej mówimy bez wysiłku: akceptuję ubój, byle robiono to humanitarnie?

”Ubój” to usankcjonowane prawem masowe zabijanie zwierząt hodowanych na mięso, skóry, futra i wełnę oraz dla mleka i jaj. Jest dozwolony przez Ustawę o ochronie zwierząt. Logicznie myślący kosmita zapoznający się z naszą kulturą i rozumiejący podstawowe znaczenia słów w języku polskim dojdzie zatem do wniosku, że ubój podpada pod ochronę zwierząt. Oczywiście, jak możemy się domyślić, Ustawa dodaje, że uśmiercanie, którego jedną z form jest ubój, może odbywać się wyłącznie w sposób „humanitarny polegający na zadawaniu przy tym minimum cierpienia fizycznego i psychicznego”. No i zajefajnie - myślimy sobie krojąc nożem i widelcem smażoną kurzą pierś lub tłukąc kotlet wieprzowy tłuczkiem do odpowiednich zwierząt, pardon, tłuczkiem do mięsa. Kosmita też póki co uspokojony. Mamy tu przecież do czynienia z … ochroną podczas zabijania. Ustawa chroni zwierzęta do samego końca. Hurra! Możemy spać i trawić spokojnie.

Zaraz, zaraz. Jeśli możemy mówić o humanitarnym uboju (tj. ochronie podczas zabijania), dlaczego akceptujemy go w odniesieniu do świni, kury czy krowy, ale już niekoniecznie wobec psa czy kota? Odpowiadamy krótko i zwięźle, my obywatele i obywatelki, oraz konsumenci i konsumentki, że pies i kot to zwierzęta domowe, a świnia, kura i krowa to zwierzęta gospodarskie. Tych pierwszych ubój nie dotyczy, dopiero tych drugich tak. Lekcja z dzieciństwa doskonale przyswojona. W ilu książeczkach człowiek się tego naczytał po tym, jak czytała nam mama (dziś coraz częściej też tata).  Masowość zabijania, widok wszystkich możliwych etapów rozcinania zwierząt „gospodarskich” na części pierwsze, a następnie pyszne z nich dania utwierdzają nas w przekonaniu, że możemy to zabijanie nazywać „ubojem”, oraz że państwo zadba o to, by ilość cierpienia fizycznego i psychicznego była minimalna. Minimalna w stosunku do czego? Ano w stosunku do tego, co trzeba zrobić, żeby zwierzę zabić.

A czy trzeba zwierzę zabić? To pytanie nie pada. Jesteśmy przecież przyzwyczajeni do zabijania, zapewnieni o jego humanitarności, działamy w kontekście ustawy o ochronie zwierząt, a ochrona ta obejmuje ubój zwierząt gospodarskich. Pytanie czy trzeba zwierzę zabić nie pada też dlatego, żeśmy już sobie na nie odpowiedzieli. Tak sprytnie, że bez zadawania. Ubój musi być przecież akceptowany na zasadzie domyślności przez społeczeństwo, które z niego na co dzień korzysta: konsumentów mięsa, mleka i jajek, sklepy, hurtownie, przetwórnie, rzeźnie i hodowców. Tak, również wegetarianie korzystają z uboju „zużytych” krów i kur, który załatwia problem karmienia i leczenia zwierząt „niewydajnych” i tym samym umożliwia masową sprzedaż nabiału i jaj w cenach ogólnodostępnych produktów żywnościowych.

Oczywiście ubój zwierząt nie dotyczy tych wegetarian, którzy zaopatrują się u dobrych i bogatych wiejskich kobiet trzymających krowy, ich potomstwo a także kury do naturalnej śmierci i opłacających rosnące rachunki za leczenie starzejących się zwierząt u zaprzyjaźnionych lekarzy weterynarii a następnie utylizujących zwłoki za dodatkową opłatą. Tacy wegetarianie oczywiście nie tykają półek z nabiałem i jajami w sklepie ani nie jedzą produktów z dodatkiem nabiału czy jaj w restauracjach.  Osobiście nie spotkałam takich wegetarian. Znam za to takich, którzy twierdzą, że kury i krowy przez nich wykorzystywane mają „dobre życie”. O śmierci jakoś nie wspominają, ale zapewne zwierzęta te dostają ochronę podczas zabijania. Wracamy zatem do uboju „humanitarnego”, który zgodnie z Ustawą o ochronie zwierząt ma dotyczyć rocznie około 800 milionów zwierząt lądowych w Polsce.

Pozostawię na chwilę bez odpowiedzi pytanie o odbieranie życia, żeby przyjrzeć się temu, co nas tak uspokaja, kiedy mówimy „byle to było humanitarnie”. Jak już wspomniałam, mamy Ustawę o ochronie zwierząt (pierwsze „uf”) i mamy akt wykonawczy do tej ustawy – rozporządzenie, które mówi kto może zajmować się ubojem i jak ubój ma przebiegać w przypadku poszczególnych gatunków zwierząt (drugie „uf’). Mamy nawet Parlamentarny Zespół Przyjaciół Zwierząt, którego członkowie korzystają z uboju. Muszą więc być przekonani, jako przyjaciele, że cierpienia jest tam tylko tyle ile trzeba, żeby zwierzę zabić. Wiadomo przecież, że przyjaciół zabija się tylko humanitarnie (trzecie „uf”). Muszą wierzyć, że osoba pełnoletnia po zawodówce i trzymiesięcznej praktyce w ubojni z pewnością będzie żywo zainteresowana tym, by zwierzęciu zadać ni mniej ni więcej tylko to minimum cierpienia, które będzie miała skrzętnie wyliczone. Muszą ufać, że nie tylko nastawienie pracowników będzie nosiło cechy ochrony podczas zabijania, ale że również cały sprzęt działać będzie bez zarzutu, a zwierzęta będą spokojne i z losem swym pogodzone. Rozporządzenie opiera się chyba na takim założeniu, gdyż drób i króliki, zgodnie z pkt 4 par 7, wolno podwieszać i ogłuszać pod warunkiem, że będą sobie wisieć „rozluźnione”. Kto był ze zwierzętami u weterynarza wie najlepiej jak bywają tam zrelaksowane, zatem w ubojni zapewne można uzyskać podobny efekt, szczególnie gdy zawisną głową w dół. Nie od dzisiaj wiadomo, że zwierzęta oddają nam się z ufnością (kolejne uf).

Nasze humanitarne przepisy, których najczęściej nie znamy, wydają nam się jeszcze bardziej humanitarne, gdy zestawimy je z inną, obcą praktyką zabijania. Tak było już wielokrotnie podczas kampanii przeciwko ubojowi rytualnemu, gdzie humanitaryzm polskiego uboju świecił jasnym światłem obnażając barbarzyński mrok tego gorszego, okrutnego uboju, podczas którego przekraczane jest minimum cierpienia potrzebnego do przerobienia zwierzęcia w porządny stek czy hamburgera. Humanitarny i niezawodny ubojowiec, humanitarne, zawsze udane ogłuszenie w 800 milionach przypadków rocznie – nasza cywilizacyjna zdobycz w ochronie zwierząt (podczas zabijania) starły się z cywilizacją, która za punkt honoru stawia sobie, by zwierzęta cierpiały parę minut dłużej.  Niejeden humanitarysta mógł dać upust antysemityzmowi, dla którego znalazł przecież namacalne podstawy.

Kampania przeciwko ubojowi rytualnemu, a także przepisy, które mają umożliwić nazywanie uboju humanitarnym skupiają się na odpowiedzi na pytanie: JAK należy zwierzęta zabijać. Równocześnie nie dopuszczają do stawiania pytania: CZY można zwierzęta zabijać? A dokładniej: czy można, z moralnego punktu widzenia, zabijać zwierzęta dla steku, hamburgera, mleka do kawy, jajecznicy? Czy można usprawiedliwić zabijanie, które służy podtrzymaniu mojego stylu życia? I rodzi to kolejne pytania: Jeśli odpowiadam sobie, że tak, można zabijać zwierzęta z wymienionych wyżej powodów,  to w jaki sposób dochodzę do wniosku, że krowom można to robić a psom już nie? Tylko na podstawie tradycyjnego podziału na domowe i gospodarskie? I nie jest to zachęta do zabijania także psów, lecz pytanie o to, dlaczego przechodzimy do porządku dziennego z zabijaniem krów (i innych zwierząt). Dla większości z nas nie jest to przecież kwestia naszego życia, bo możemy stosować dietę roślinną.

Humanitarny ubój to ściema podobnie jak byłby nią humanitarny rozbój, humanitarne włamanie lub humanitarny gwałt. Ubój, podobnie jak rozbój, włamanie i gwałt, jest zadaniem krzywdy - niezasłużonej i niekoniecznej. Etykieta „humanitarności” może więc służyć tylko jako jedno: wielka zasłona dymna. Gdyby pomoc humanitarna dawana przez PAH znaczyła tyle co „humanitarny” w kontekście uboju zwierząt należałoby przed taką pomocą przestrzegać.

Czytaj więcej:
- Ustawa o ochronie zwierząt (link)
- Rozporządzenie Ministra Rolnictwa i rozwoju wsi z 9 września 2004 roku w sprawie kwalifikacji osób uprawnionych do zawodowego uboju oraz warunków i metod uboju i uśmiercania zwierząt (link)



czwartek, 22 września 2016

Stereotypy o weganizmie: weganizm to dieta

Od 1.01.2020 zapraszam na moją nową stronę Slowasawazne.pl

Stefan był weganinem. Jadł i jadł. Usta mu się nie zamykały. Pracowicie przeżuwał liście sałaty, skrzętnie chrupał marchew, łapczywie wysysał sok z pomarańczy, dopychał bananem (bez skojarzeń), ale ciągle chodził głodny. Strączki dawały wycisk jego jelitom, lecz nie dawał za wygraną. Próbował też korzonków i jagód. Chodził na grzyby.  Przed snem, zamiast baranów, liczył sobie wystające żebra.

Wróć. Stefan był weganinem. Jadł dostarczające pożywnego białka rośliny strączkowe, a pozostałe aminokwasy egzogenne dostarczał sobie ze zbóż. W jadłospisie ważne miejsce miały zielonolistne warzywa. Stefan nie zapominał o  orzechach i pestkach. Codziennie jadł też owoce. Z odrazą patrzył na tłuszcze nasycone i tłuszcze trans. Bilansował białko, węglowodany i tłuszcze nienasycone. Ważył się i mierzył co tydzień. Ćwiczył. Jego skóra była gładka, bicepsy twarde w dotyku, a brzuch płaski. Był Bogiem. No dobra, był nieśmiertelny.

Wróć. Stefan był weganinem. Miał gdzieś kalorie i składniki pokarmowe. Był obżartuchem, a przecież na diecie roślinnej najeść można się i to nieźle. Jadł ciasta, pączki, czekolady, cukierki, gofry, torty i lody. Uwielbiał wegańskie burgery. Wybrzydzał. Jego cera była w porządku, ale spodnie przestały się dopinać. Kupił następną parę i jadł dalej. Mieszkał w Warszawie, więc nawet nie musiał sobie tego wszystkiego sam przygotowywać. Kupował. Żałował trochę, że nie mieszka w Berlinie. Tam dopiero roślinożercy mieli używanie.

Wróć.  Stefan był weganinem. Dlaczego więc narracje kompulsywnie skupiają się na jedzeniu? Bo weganizm jest stereotypowo utożsamiany z dietą, a dieta roślinna sama obrasta we własne stereotypy: ma być albo uboga i niesycąca, albo związana ze zdrowym stylem życia, albo modna i wielkomiejska. Razem stereotypy te tworzą chmurę, która zasłania sedno sprawy – etyczny wymiar weganizmu.

Kto więc tak naprawdę jest weganinem? Weganinem/weganką jest osoba, która jest przeciwna eksploatacji zwierząt i okrucieństwu wobec nich i stara się wykluczyć w stopniu możliwym i wykonalnym wszystkie formy eksploatacji i okrucieństwa wobec zwierząt w związku z produkcją żywności, ubrań czy w jakimkolwiek innym celu; co za tym idzie promuje rozwój i wykorzystywanie alternatyw wolnych od składników odzwierzęcych i niezwiązanych ze zwierzętami, które to alternatywy są korzystne dla ludzi, zwierząt i środowiska. W taki sposób definicja weganizmu oficjalnie sformułowana przez The Vegan Society w 1979 roku przekłada się na pojedynczego weganina lub wegankę.

Owszem, produkcja żywności jest na pierwszym miejscu. Stąd zapewne skojarzenie weganizmu z dietą, ale widać równocześnie, że jest to tylko jeden z wielu elementów, których wspólnym mianownikiem jest eksploatacja zwierząt. Zwierzęta są wykorzystywane, krzywdzone i zabijane z premedytacją (w przeciwieństwie do przypadkowego zranienia czy zabicia) nie tylko w produkcji mięsa, mleka i jajek, ale także w powiązanej produkcji skór i wełny, oraz w produkcji futer a nawet jedwabiu. Jest też wiele przykładów eksploatacji w przemyśle rozrywkowym i hobbystycznym: pokazy tresury lwów, słoni czy koni w cyrkach, pokazy tresury delfinów i orek w wodnych parkach rozrywki, tresura koni do jazdy konnej, wyścigi koni i chartów, gonienie byków w Pampelunie, korrida czy rodeo. Zwierzęta są też tresowane do filmów (owczarki niemieckie w „Czterej Pancerni i pies”, prosięta, psy, szympansica Chrissy i inne szympansy w „Babe 2: pig in the city”).

Eksploatacja dotyczy zarówno zwierząt udomowionych jak też zwierząt dzikich, szczególnie ryb w rybołówstwie. Istnieje także cały sektor hodowli zwierząt domowych, których cechy fizyczne i psychiczne mają być podporządkowane naszym gustom i celom: przede wszystkim psy kanapowe, salonowe, wystawowe i użytkowe, a także koty, króliki czy fretki o różnej długości i kolorze sierści. Miłośnicy ras  przyjmują do wiadomości lub puszczają mimo uszu, że wzorzec rasy bywa szkodliwy dla zwierząt go spełniających (począwszy od długich tułowi na krótkich nogach jamników, poprzez spłaszczone twarzoczaszki persów i buldogów, do ras dużych i miniaturowych). Oczywiście zwierzęta są też eksploatowane w testach składników i produktów (np. kosmetyki) oraz w badaniach biomedycznych.

Produkcja żywności jest wymieniona jako pierwsza, bo jest to sektor, który eksploatuje największą liczbę zwierząt. W skali globalnej jest to 60 miliardów zwierząt lądowych rocznie (głównie kury, potem indyki, świnie, krowy, owce, kozy). Jeśli chodzi o ryby, to albo są one łapane w sieci w morzach i oceanach, albo hodowane na fermach. Nie ma dokładnych danych dotyczących liczby tych zwierząt zabijanych rocznie. Są tylko szacunki produkcji w tonach. W statystykach FAO ryby, skorupiaki i mięczaki są umieszczone razem, a ich "produkcja" jest podzielona na rybołówstwo i akwakulturę. W 2014 roku, rybołówstwo było odpowiedzialne globalnie za blisko 93,5 mln ton zabitych zwierząt, zaś akwakultura blisko 74 mln ton. Dorsze bałtyckie średnio ważą około 2kg, karpie są zabijane, gdy osiągają wagę około 2kg, łososie dorastają do 24 kg, tuńczyki błękitnopłetwe - 350 kg. Dzięki znajomości średniej masy ciała i liczby ton poszczególnego gatunku można obliczyć średnią liczbę ryb danego gatunku zabitych rocznie.  W Polsce zwierząt lądowych zabija się około 800 milionów rocznie. Podobnie jak w skali globalnej, większość tej liczby stanowią kurczęta (tzw. brojlery zabijane w wieku około 6 tygodni) oraz kury (z ferm jajczarskich wysyłane do rzeźni w wieku 1-2 lat).

Weganizm jest kojarzony z dietą nie tyle z powodu skali eksploatacji zwierząt w przemyśle spożywczym, o której często nie mamy pojęcia, ile z prostego względu, że jedzenie jest czynnością, którą wykonujemy bardzo często. Jemy posiłki parę razy dziennie, zakupy spożywcze robimy parę razy w tygodniu, niektórzy z nas codziennie gotują, inni chodzą regularnie do stołówek, barów i restauracji. Częstotliwość kupowania produktów spożywczych, przygotowywania dań i myślenia o jedzeniu jest nieporównywalnie większa od częstotliwości kupowania butów i płaszczy czy decydowania się na jakiś rodzaj rozrywki.

Ograniczanie weganizmu do diety jest nie tylko niezgodne z rzeczywistością (Stefan, który jest na diecie roślinnej ale kupuje skórzane buty, wełniane swetry i kurtki z futrzanym obszyciem nie jest weganinem), ale utrudnia zrozumienie o co w weganizmie chodzi. Weganizm utożsamiony z dietą wrzuca się do worka z witarianizmem, frutarianizmem, dietą bezglutenową, dietą wg grupy krwi, dietą paleo czy dietami odchudzającymi albo zapewniającymi wieczne zdrowie i młodość. Staje się on wtedy jedną z opcji, którą dobieramy według własnych upodobań lub obsesji albo z polecenia guru żywieniowych.

Skupianie się na diecie może opóźnić lub zniwelować zainteresowanie kwestiami etycznymi, czyli eksploatacją zwierząt.  Pominięcie rozmowy o wykorzystywaniu i zabijaniu zwierząt i zastąpienie jej roztrząsaniem listy składników skojarzy weganizm z religią, szczególnie z koszernością, i ustawi weganizm jako jeszcze jeden sposób odżywiania. Dziś zjem schabowego w restauracji z tradycyjną polską kuchnią, jutro pójdę ze znajomymi do restauracji wietnamskiej, a w weekend zajrzymy do wegańskiego baru na roślinnego burgera. Wegańska restauracja stanie się wtedy kolejną propozycją kuchni „etnicznej”, której możemy sobie próbować, od której możemy stronić, lub którą tolerujemy u naszych znajomych. Kuchenna część poranka w komercyjnej stacji TV wita specjalistę od kurzej wątróbki, a za 15 minut zaprosi do stołu blogerkę, która zrobi roślinną wersję tego dania.

Weganizm nie jest alternatywnym stylem życia czy kulturową odmianą kuchni. Jest sprzeciwem wobec eksploatacji zwierząt. Postuluje wziąć na poważnie to, co większość z nas już dawno temu przyznała – nie można zadawać niepotrzebnego cierpienia zwierzętom; nie można zabijać zwierząt bez ważnego powodu. Dość dobrze radzimy sobie z tym przekonaniem, gdy oczami wyobraźni w miejscu „zwierzęcia” postawimy psa czy kota (choć jak widać w przypadku hodowli i handlu zwierzętami domowymi pozostaje wiele do życzenia). Weganizm wynika z dość prostego założenia: na eksploatację nie zasługuje żadne zwierzę, które myśli, czuje i chce żyć. Założenie to idzie w parze z wnioskiem: dopóki mam wybór, nie przykładam ręki do eksploatacji zwierząt. 


 Czytaj więcej:
- Podróż po statystykach dotyczących eksploatacji ryb -